The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz This eBook is for the use of anyone anywhere in the United States and most other parts of the world at no cost and with almost no restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of the Project Gutenberg License included with this eBook or online at www.gutenberg.org. If you are not located in the United States, you'll have to check the laws of the country where you are located before using this ebook. Title: Sklepy cynamonowe Author: Bruno Schulz Posting Date: September 16, 2014 [EBook #8119] Release Date: May, 2005 First Posted: June 16, 2003 Language: Polish Character set encoding: UTF-8 *** START OF THIS PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE *** Produced by Pawel Sobkowiak and Polska Biblioteka Internetowa BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE Spis tresci: SIERPIEŃ NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIĘGA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Cišg dalszy TRAKTAT O MANEKINACH Dokończenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU SIERPIEŃ 1 W lipcu ojciec mój wyjeżdżał do wód i zostawiał mnie z matkš i starszym bratem na pastwę białych od żaru i oszołamiajšcych dni letnich. Wertowaliœmy, odurzeni œwiatłem, w tej wielkiej księdze wakacji, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia mišższ złotych gruszek. Adela wracała w œwietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia rozżagwionego, wysypujšc z koszyka barwnš urodę słońca-- lœnišce, pełne wody pod przejrzystš skórkš czereœnie, tajemnicze, czarne wiœnie, których woń przekraczała to, co ziszczało się w smaku; morele, w których mišższu złotym był rdzeń długich popołudni; a obok tej czystej poezji owoców wyładowywała nabrzmiałe siłš i pożywnoœciš płaty mięsa z klawiaturš żeber cielęcych, wodorosty jarzyn, niby zabite głowonogi i meduzy--surowy materiał obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i jałowym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy w rynku przechodziło co dzień na wskroœ całe wielkie lato: cisza drgajšcych słojów powietrznych, kwadraty blasku œnišce żarliwy swój sen na podłodze; melodia katarynki, dobyta z najgłębszej złotej żyły dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzieœ na fortepianie, wcišż na nowo, mdlejšce w słońcu na białych trotuarach, zagubione w ogniu dnia głębokiego. Po sprzštaniu Adela zapuszczała cień na pokoje, zasuwajšc płócienne story. Wtedy barwy schodziły o oktawę głębiej, pokój napełniał się cieniem, jakby pogršżony w œwiatło głębi morskiej, jeszcze mętniej odbity w zielonych zwierciadłach, a cały upał dnia oddychał na storach, lekko falujšcych od marzeń południowej godziny. W sobotnie popołudnia wychodziłem z matkš na spacer. Z półmroku sieni wstępowało się od razu w słonecznš kšpiel dnia. Przechodnie, brodzšc w złocie, mieli oczy zmrużone od żaru, jakby zalepione miodem, a podcišgnięta górna warga odsłaniała im dzišsła i zęby. I wszyscy brodzšcy w tym dniu złocistym mieli ów grymas skwaru, jak gdyby słońce nałożyło swym wyznawcom jednš i tę samš maskę--złotš maskę bractwa słonecznego; i wszyscy, którzy szli dziœ ulicami, spotykali się, mijali, starcy i młodzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali się w przejœciu tš maskš, namalowanš grubš, złotš farbš na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny--barbarzyńskš maskę kultu pogańskiego. Rynek był pusty i żółty od żaru, wymieciony z kurzu goršcymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyrosłe z pustki żółtego placu, kipiały nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie uczłonkowanych filigranów zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawało się, że te drzewa afektujš wicher, wzburzajšc teatralnie swe korony, ażeby w patetycznych przegięciach ukazać wytwomoœć wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawiały się refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w głębi kolorowej pogody. Zdawało się, że całe generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijajšcy stare fasady z pleœni tynku) obtłukiwały kłamliwš glazurę, wydobywajšc z dnia na dzień wyraŸniej prawdziwe oblicze domów, fizjonomię losu i życia, które formowało je od wewnštrz. Teraz okna, oœlepione blaskiem pustego placu, spały; balkony wyznawały niebu swš pustkę; otwarte sienie pachniały chłodem i winem. Kupka obdartusów, ocalała w kšcie rynku przed płomiennš miotłš upału, oblegała kawałek muru, doœwiadczajšc go wcišż na nowo rzutami guzików i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kršżków odczytać można było prawdziwš tajemnicę muru, porysowanego hieroglifami rys i pęknięć. Zresztš rynek był pusty. Oczekiwało się, że przed tę sień sklepionš z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiejšcych się akacyj osiołek Samarytanina, prowadzony za uzdę, a dwóch pachołków zwlecze troskliwie chorego męża z rozpalonego siodła, ażeby go po chłodnych schodach wnieœć ostrożnie na pachnšce szabasem piętro. Tak wędrowaliœmy z matkš przez dwie słoneczne strony rynku, wodzšc nasze załamane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mijały powoli pod naszymi miękkimi i płaskimi krokami--jedne bladoróżowe jak skóra ludzka, inne złote i sine, wszystkie płaskie, ciepłe, aksamitne na słońcu, jak jakieœ twarze słoneczne, zadeptane stopami aż do niepoznaki, do błogiej nicoœci. Aż wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszliœmy w cień apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowała chłód balsamów, którym każde cierpienie mogło się tam ukoić. I po paru jeszcze domach ulica nie mogła już utrzymać nadal decorum miasta, jak chłop, który wracajšc do wsi rodzimej, rozdziewa się po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniajšc się powoli, w miarę zbliżania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki tonęły wraz z oknami, zapadnięte w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu małych ogródków. Zapomniane przez wielki dzień, pleniły się bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, którš przeœnić mogły za marginesem czasu, na rubieżach nieskończonego dnia. Ogromny słonecznik, wydŸwignięty na potężnej łodydze i chory na elephantiasis, czekał w żółtej żałobie ostatnich, smutnych dni żywota, uginajšc się pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki stały bezradne w swych nakrochmalonych, różowych i białych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii słonecznika. 2 Splštany gšszcz traw, chwastów, zielska i bodiaków buzuje w ogniu popołudnia. Huczy rojowiskiem much popołudniowa drzemka ogrodu. Złote œciernisko krzyczy w słońcu, jak ruda szarańcza; w rzęsistym deszczu ognia wrzeszczš œwierszcze; strški nasion eksplodujš cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi kożuch traw podnosi się wypukłym garbem-pagórem, jak gdyby ogród obrócił się we œnie na drugš stronę i grube jego, chłopskie bary oddychajš ciszš ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujnoœć sierpnia wyolbrzymiała w głuche zapadliska ogromnych łopuchów, rozpanoszyła się płatami włochatych blach listnych, wybujałymi ozorami mięsistej zieleni. Tam te wyłupiaste pałuby łopuchów wybałuszyły się jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice. Tam sprzedawał ogród za darmo najtańsze krupy dzikiego bzu, œmierdzšcš mydłem, grubš kaszę babek, dzikš okowitę mięty i wszelkš najgorszš tandetę sierpniowš. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w którym rozrosła się głupota zidiociałych chwastów, było œmietnisko zarosło dziko bodiakiem. Nikt nie wiedział, że tam właœnie odprawiał sierpień tego lata swojš wielkš pogańskš orgię. Na tym œmietnisku, oparte o parkan i zaroœnięte dzikim bzem, stało łóżko skretyniałej dziewczyny Tłui. Tak nazywaliœmy jš wszyscy. Na kupie œmieci i odpadków, starych garnków, pantofli, rumowiska i gruzu stało zielono pomalowane łóżko, podparte zamiast brakujšcej nogi dwiema starymi cegłami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdziczałe od żaru, cięte błyskawicami lœnišcych much końskich, rozwœcieczonych słońcem, trzeszczało jak od nie widzianych grzechotek, podniecajšc do szału. Tłuja siedzi przykucnięta wœród żółtej poœcieli i szmat. Wielka jej głowa jeży się wiechciem czarnych włosów. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas płaczu składa tę harmonię w tysišc poprzecznych fałd, a zdziwienie rozcišga jš z powrotem, wygładza fałdy, odsłania szparki drobnych oczu i wilgotne dzišsła z żółtymi zębami pod ryjowatš, mięsistš wargš. Mijajš godziny pełne żaru i nudy, podczas których Tłuja gaworzy półgłosem, drzemie, zrzędzi z cicha i chrzška. Muchy obsiadajš nieruchomš gęstym rojem. Ale z nagła ta cała kupa brudnych gałganów, szmat i strzępów zaczyna poruszać się, jakby ożywiona chrobotem lęgnšcych się w niej szczurów. Muchy budzš się spłoszone i podnoszš wielkim, huczšcym rojem, pełnym wœciekłego bzykania, błysków i migotań. I podczas gdy gałgany zsypujš się na ziemię i rozbiegajš po œmietnisku jak spłoszone szczury, wygrzebuje się z nich, odwija zwolna jšdro, wyłuszcza się rdzeń œmietniska: na wpół naga i ciemna kretynka dŸwiga się powoli i staje, podobna do bożka pogańskiego, na krótkich dziecinnych nóżkach, a z napęczniałej napływem złoœci szyi, z poczerwieniałej, ciemniejšcej od gniewu twarzy, na której jak malowidła barbarzyńskie wykwitajš arabeski nabrzmiałych żył, wyrywa się wrzask zwierzęcy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszczałek tej półzwierzęcej-półboskiej piersi. Bodiaki, spalone słońcem, krzyczš, łopuchy puchnš i pyszniš się bezwstydnym mięsem, chwasty œliniš się błyszczšcym jadem, a kretynka, ochrypła od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza mięsistym łonem z wœciekłš zapalczywoœciš w pień bzu dzikiego, który skrzypi cicho pod natarczywoœciš tej rozpustnej chuci, zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodnoœci. Matka Tłui wynajmuje się gospodyniom do szorowania podłóg. Jest to mała, żółta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia też podłogi, jodłowe stoły, ławy i szlabany, które w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadziła mnie Adela do domu tej starej Maryœki. Była wczesna poranna godzina, weszliœmy do małej izby niebiesko bielonej, z ubitš polepš glinianš na podłodze, na której leżało wczesne słońce, jaskrawożółte w tej ciszy porannej, odmierzanej przeraŸliwym szczękiem chłopskiego zegara na œcianie. W skrzyni na słomie leżała głupia Maryœka, blada jak opłatek i cicha jak rękawiczka, z której wysunęła się dłoń. I jakby korzystajšc z jej snu, gadała cisza, żółta, jaskrawa, zła cisza, monologowała, kłóciła się, wygadywała głoœno i ordynarnie swój maniacki monolog. Czas Maryœki - czas więziony w jej duszy, wystšpił z niej straszliwie rzeczywisty i szedł samopas przez izbę, hałaœliwy, huczšcy, piekielny, rosnšcy w jaskrawym milczeniu poranka z głoœnego młyna-zegara, jak zła mška, sypka mška, głupia mška wariatów. 3 W jednym z tych domków, otoczonym sztachetami bršzowej barwy, tonšcym w bujnej zieleni ogródka, mieszkała ciotka Agata. Wchodzšc do niej, mijaliœmy w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwišce na tyczkach, różowe, zielone i fioletowe, w których zaklęte były całe œwietlane i jasne œwiaty, jak te idealne i szczęœliwe obrazy zamknięte w niedoœcigłej doskonałoœci baniek mydlanych. W półciemnej sieni ze starymi oleodrukami, pożartymi przez pleœń i oœlepłymi od staroœci, odnajdowaliœmy znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mieœciło się w dziwnie prostej syntezie życie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich własnego, odrębnego czasu. Stare, mšdre drzwi, których ciemne westchnienia wpuszczały i wypuszczały tych ludzi, milczšcy œwiadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, córek i synów--otworzyły się bezgłoœnie jak odrzwia szafy i weszliœmy w ich życie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili się--w pierwszych niezręcznych gestach wydalinam swojš tajemnicę. Czyż nie byliœmy krwiš i losem spokrewnieni z nimi? Pokój był ciemny i aksamitny od granatowych obić ze złotym deseniem, lecz echo dnia płomiennego drgało i tutaj jeszcze mosišdzem na ramach obrazów, na klamkach i listwach złotych, choć przepuszczone przez gęstš zieleń ogrodu. Spod œciany podniosła się ciotka Agata, wielka i bujna, o mięsie okršgłym i białym, centkowanym rudš rdzš piegów. Przysiedliœmy się do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni trochę tš bezbronnoœciš, z jakš wydali się nam bez zastrzeżeń, i piliœmy wodę z sokiem różanym, napój przedziwny, w którym znalazłem jakby najgłębszš esencję tej upalnej soboty. Ciotka narzekała. Był to zasadniczy ton jej rozmów, głos tego mięsa białego i płodnego, bujajšcego już jakby poza granicami osoby, zaledwie luŸnie utrzymywanej w skupieniu, w więzach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu już zwielokrotnionej, gotowej rozpaœć się, rozgałęzić, rozsypać w rodzinę. Była to płodnoœć niemal samoródcza, kobiecoœć pozbawiona hamulców i chorobliwie wybujała. Zdawało się, że sam aromat męskoœci, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski mógł dać impuls tej zaognionej kobiecoœci do rozpustnego dzieworództwa. I właœciwie wszystkie jej skargi na męża, na służbę, jej troski o dzieci były tylko kapryszeniem i dšsaniem się nie zaspokojonej płodnoœci, dalszym cišgiem tej opryskliwej, gniewnej i płaczliwej kokieterii, którš nadaremnie doœwiadczała męża. Wuj Marek, mały, zgarbiony, o twarzy wyjałowionej z płci, siedział w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w którym zdawał się wypoczywać. W jego szarych oczach tlił się daleki żar ogrodu, rozpięty w oknie. Czasem próbował słabym ruchem robić jakieœ zastrzeżenia, stawiać opór, ale fala samowystarczalnej kobiecoœci odrzucała na bok ten gest bez znaczenia, przechodziła triumfalnie mimo niego, zalewała szerokim swym strumieniem słabe podrygi męskoœci. Było coœ tragicznego w tej płodnoœci niechlujnej i nieumiarkowanej, była nędza kreatury walczšcej na granicy nicoœci i œmierci, był jakiœ heroizm kobiecoœci triumfujšcej urodzajnoœciš nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencjš mężczyzny. Ale potomstwo ukazywało rację tej paniki macierzyńskiej, tego szału rodzenia, który wyczerpywał się w płodach nieudanych, w efemerycznej generacji fantomów bez krwi i twarzy. Weszła Łucja, œrednia, z głowš nazbyt rozkwitłš i dojrzałš na dziecięcym i pulchnym ciele o mięsie białym i delikatnym. Podała mi ršczkę lalkowatš, jakby dopiero pšczkujšcš, i zakwitła od razu całš twarzš, jak piwonia przelewajšca się pełniš różowš. Nieszczęœliwa z powodu swych rumieńców, które bezwstydnie mówiły o sekretach menstruacji, przymykała oczy i płoniła się jeszcze bardziej pod dotknięciem najobojętniejszego pytania, gdyż każde zawierało tajnš aluzję do jej nadwrażliwego panieństwa. Emil, najstarszy z kuzynów, z jasnoblond wšsem, z twarzš, z której życie zmyło jakby wszelki wyraz, spacerował tam i z powrotem po pokoju, z rękami w kieszeniach fałdzistych spodni. Jego strój elegancki i drogocenny nosił piętno egzotycznych krajów, z których powrócił. Jego twarz, zwiędła i zmętniała, zdawała się z dnia na dzień zapominać o sobie, stawać się białš pustš œcianš z bladš sieciš żyłek, w których jak linie na zatartej mapie plštały się gasnšce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego życia. Był mistrzem sztuk karcianych, palił długie, szlachetne fajki i pachniał dziwnie zapachem dalekich krajów. Z wzrokiem wędrujšcym po dawnych wspomnieniach opowiadał dziwne anegdoty, które w pewnym punkcie urywały się nagle, rozprzęgały i rozwiewały w nicoœć. Wodziłem za nim tęsknym wzrokiem, pragnšc, by zwrócił na mnie uwagę i wybawił mnie z udręki nudów. I w samej rzeczy zdawało mi się, że mrugnšł na mnie oczyma, wychodzšc do drugiego pokoju. Podšżyłem za nim. Siedział nisko na małej kozetce, z kolanami krzyżujšcymi się niemal na wysokoœci głowy, łysej jak kula bilardowa. Zdawało się, że to ubranie samo leży, fałdziste, zmięte, przerzucone przez fotel. Twarz jego była jak tchnienie twarzy--smuga, którš nieznany przechodzień zostawił w powietrzu. Trzymał w bladych, emaliowanych błękitnie dłoniach portfel, w którym coœ oglšdał. Z mgły twarzy wyłoniło się z trudem wypukłe bielmo bladego oka, wabišc mnie figlarnym mruganiem. Czułem doń nieprzepartš sympatię. Wzišł mnie między kolana i tasujšc przed mymi oczyma wprawnymi dłońmi fotografie, pokazywał wizerunki nagich kobiet i chłopców w dziwnych pozycjach. Stałem oparty o niego bokiem i patrzyłem na te delikatne ciała ludzkie dalekimi, niewidzšcymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, którym nagle zmętniało powietrze, doszedł do mnie i zbiegł mię dreszczem niepokoju, falš nagłego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgiełka uœmiechu, która się zarysowała pod miękkim i pięknym jego wšsem, zawišzek pożšdania, który napišł się na jego skroniach pulsujšcš żyłš, natężenie trzymajšce przez chwilę jego rysy w skupieniu--upadły z powrotem w nicoœć i twarz odeszła w nieobecnoœć, zapomniała o sobie, rozwiała się, NAWIEDZENIE 1 Już wówczas miasto nasze popadało coraz bardziej w chronicznš szaroœć zmierzchu, porastało na krawędziach liszajem cienia, puszystš pleœniš i mchem koloru żelaza. Ledwo rozpowity z brunatnych dymów i mgieł poranka--przechylał się dzień od razu w niskie bursztynowe popołudnie, stawał się przez chwilę przezroczysty i złoty jak ciemne piwo, ażeby potem zejœć pod wielokrotnie rozczłonkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozległych nocy. Mieszkaliœmy w rynku, w jednym z tych ciemnych domów o pustych i œlepych fasadach, które tak trudno od siebie odróżnić. Daje to powód do cišgłych omyłek. Gdyż wszedłszy raz w niewłaœciwš sień na niewłaœciwe schody, dostawało się zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszkań, ganków, niespodzianych wyjœć na obce podwórza i zapominało się o poczštkowym celu wyprawy, ażeby po wielu dniach, wracajšc z manowców dziwnych i splštanych przygód, o jakimœ szarym œwicie przypomnieć sobie wœród wyrzutów sumienia dom rodzinny. Pełne wielkich szaf, głębokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popadało w stan zaniedbania wskutek opieszałoœci matki, przesiadujšcej w sklepie, i niedbalstwa smukłonogiej Adeli, która nie nadzorowana przez nikogo, spędzała dnie przed lustrami na rozwlekłej toalecie, zostawiajšc wszędzie œlady w postaci wyczesanych włosów, grzebieni, porzuconych pantofelków i gorsetów. Mieszkanie to nie posiadało okreœlonej liczby pokojów, gdyż nie pamiętano, ile z nich wynajęte było obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem któršœ z tych izb zapomnianych i znajdowano jš pustš; lokator dawno się wyprowadził, a w nietkniętych od miesięcy szufladach dokonywano niespodzianych odkryć. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budziły nas ich jęki, wydawane pod wpływem zmory sennej. W zimie była jeszcze na dworze głucha noc, gdy ojciec schodził do tych zimnych i ciemnych pokojów, płoszšc przed sobš œwiecš stada cieni, ulatujšcych bokami po podłodze i œcianach; szedł budzić ciężko chrapišcych z twardego jak kamień snu. W œwietle pozostawionej przezeń œwiecy wywijali się leniwie z brudnej poœcieli, wystawiali, siadajšc na łóżkach, bose i brzydkie nogi i z skarpetkš w ręce oddawali się jeszcze przez chwilę rozkoszy ziewania--ziewania przecišgniętego aż do lubieżnoœci, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy tęgich wymiotach. W kštach siedziały nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione własnym cieniem, którym obarczała każdego płonšca œwieca i który nie odłšczał się od nich i wówczas, gdy któryœ z tych płaskich, bezgłowych kadłubów z nagła zaczynał biec niesamowitym, pajęczym biegiem. W tym czasie ojciec mój zaczšł zapadać na zdrowiu. Bywało już w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstwiały ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodziła ze sklepu, bywał podniecony i skłonny do sprzeczek, zarzucał jej niedokładnoœci w prowadzeniu rachunków, dostawał wypieków i zapalał się do niepoczytalnoœci. Pamiętam, iż raz, obudziwszy się ze snu póŸno w nocy, ujrzałem go, jak w koszuli i boso biegał tam i z powrotem po skórzanej kanapie, dokumentujšc w ten sposób swš irytację przed bezradnš matkš. W inne dni bywał spokojny i skupiony i pogršżał się zupełnie w swych księgach, zabłškany głęboko w labiryntach zawiłych obliczeń. Widzę go w œwietle kopcšcej lampy, przykucniętego wœród poduszek, pod wielkim rzeŸbionym nadgłowiem łóżka, z ogromnym cieniem od głowy na œcianie, kiwajšcego się w bezgłoœnej medytacji. Chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglšdał się bezradnie, jakby czegoœ szukajšc. Wówczas bywało, że zbiegał po cichu z łóżka w kšt pokoju, pod œcianę, na której wisiał zaufany instrument. Był to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i napełnionej ciemnym fluidem. Mój ojciec łšczył się z tym instrumentem długš kiszkš gumowš, jakby krętš, bolesnš pępowinš, i tak połšczony z żałosnym przyrzšdem--nieruchomiał w skupieniu, a oczy jego ciemniały, zaœ na twarz przybladłš występował wyraz cierpienia czy jakiejœ występnej rozkoszy. Potem znów przychodziły dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedział w œwietle lampy stołowej, wœród poduszek wielkiego łoża, a pokój ogromniał górš w cieniu umbry, który go łšczył z wielkim żywiołem nocy miejskiej za oknem - czuł, nie patrzšc, że przestrzeń obrasta go pulsujšcš gęstwinš tapet, pełnš szeptów, syków i seplenień. Słyszał, nie patrzšc, tę zmowę pełnš porozumiewawczych mrugnięć perskich oczu, rozwijajšcych się wœród kwiatów małżowin usznych, które słuchały, i ciemnych ust, które się uœmiechały. Wówczas pogršżał się pozornie jeszcze bardziej w pracę, liczył i sumował, bojšc się zdradzić ten gniew, który w nim wzbierał, i walczšc z pokusš, żeby z nagłym krzykiem nie rzucić się na oœlep za siebie i nie pochwycić pełnych garœci tych kędzierzawych arabesek, tych pęków oczu i uszu, które noc wyroiła ze siebie i które rosły i zwielokrotniały się, wymajaczajšc coraz nowe pędy i odnogi z macierzystego pępka ciemnoœci. I uspokajał się dopiero, gdy z odpływem nocy tapety więdły, zwijały się, gubiły liœcie i kwiaty i przerzedzały się jesiennie, przepuszczajšc dalekie œwitanie. Wtedy wœród œwiergotu tapetowych ptaków, w żółtym zimowym œwicie zasypiał na parę godzin gęstym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawał się być pogršżonym w zawiłych konto-korrentach--myœl jego zapuszczała się tajnie w labirynty własnych wnętrznoœci. Wstrzymywał oddech i nasłuchiwał. I gdy wzrok jego wracał zbielały i mętny z tamtych głębin, uspokajał go uœmiechem. Nie wierzył jeszcze i odrzucał jak absurd te uroszczenia, te propozycje, które nań napierały. Za dnia były to jakby rozumowania i perswazje, długie, monotonne rozważania prowadzone półgłosem i pełne humorystycznych interiudiów, filuternych przekomarzań. Ale nocš podnosiły się te głosy namiętniej. Żšdanie wracało coraz wyraŸniej i doniosłej i słyszeliœmy, jak rozmawiał z Bogiem, proszšc się jak gdyby i wzbraniajšc przed czymœ, co natarczywie żšdało i domagało się. Aż pewnej nocy podniósł się ten głos groŸnie i nieodparcie, żšdajšc, aby mu dał œwiadectwo usty i wnętrznoœciami swymi. I usłyszeliœmy, jak duch weń wstšpił, jak podnosi się z łóżka, długi i rosnšcy gniewem proroczym, dławišc się hałaœliwymi słowy, które wyrzucał jak mitralieza. Słyszeliœmy łomot walki i jęk ojca, jęk tytana ze złamanym biodrem, który jeszcze uršga. Nie widziałem nigdy proroków Starego Testamentu, ale na widok tego męża, którego gniew boży obalił, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmurš rozpaczliwych łamańców, nad którymi wyżej jeszcze unosił się głos jego, obcy i twardy--zrozumiałem gniew boży œwiętych mężów. Był to dialog groŸny jak mowa piorunów. Łamańce rak jego rozrywały niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywała się twarz Jehowy, wzdęta gniewem i plujšca przekleństwa. Nie patrzšc widziałem go, groŸnego Demiurga, jak leżšc na ciemnoœciach jak na Synaju, wsparłszy potężne dłonie na karniszu firanek, przykładał ogromnš twarz do górnych szyb okna, na których płaszczył się potwornie mięsisty nos jego. Słyszałem jego głos w przerwach proroczej tyrady mego ojca, słyszałem te potężne warknięcia wzdętych warg, od których szyby brzęczały, mieszajšce się z wybuchami zaklęć, lamentów, gróŸb mego ojca. Czasami głosy przycichały i zżymały się z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzš zmieszanych szlochów i przekleństw. Z nagła otworzyło się okno ciemnym ziewnięciem i płachta ciemnoœci wionęła przez pokój. W œwietle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliŸnie, jak ze straszliwym przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartoœć nocnika w noc szumišcš jak muszla. 2 Mój ojciec powoli zanikał, wišdł w oczach. Przykucnięty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał z sobš półgłosem, pogršżony cały w jakieœ zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowoœć jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaŸni, gdyż kłócił się ze sobš głoœno, pertraktował usilnie i namiętnie, przekonywał i prosił, to znowu zdawał się przewodniczyć zgromadzeniu wielu interesantów, których usiłował z całym nakładem żarliwoœci i swady pogodzić. Ale za każdym razem te hałaœliwe zebrania, pełne goršcych temperamentów, rozpryskiwały się przy końcu, wœród klštw, złorzeczeń i obelg. Potem przyszedł okres jakiegoœ uciszenia, ukojenia wewnętrznego, błogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty rozłożone były na łóżku, na stole, na podłodze i jakiœ benedyktyński spokój pracy zalegał w œwietle lampy nad białš poœcielš łóżka, nad pochylonš siwš głowš mego ojca. Ale gdy matka póŸnym wieczorem wracała ze sklepu, ojciec ożywiał się, przywoływał jš do siebie i z dumš pokazywał jej œwietne, kolorowe odbijanki, którymi skrzętnie wylepił stronice księgi głównej. Zauważyliœmy wówczas wszyscy, że ojciec zaczšł z dnia na dzień maleć jak orzech, który zsycha się wewnštrz łupiny. Zanikowi temu nie towarzyszył bynajmniej upadek sił. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwoœć zdawały się poprawiać. Często œmiał się teraz głoœno i szczebiotliwie, zanosił się wprost od œmiechu, albo też pukał w łóżko i odpowiadał sobie „proszę” w różnych tonacjach, całymi godzinami. Od czasu do czasu złaził z łóżka, wspinał się na szafę i przykucnięty pod sufitem porzšdkował coœ w starych gratach, pełnych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawiał sobie dwa krzesła naprzeciw siebie i wspierajšc się rękami o poręcze, bujał się nogami wstecz i naprzód, szukajšc rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyrazów podziwu i zachęty. Z Bogiem, zdaje się, pogodził się zupełnie. Niekiedy w nocy ukazywała się twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemnš purpurš bengalskiego œwiatła, i patrzyła przez chwilę dobrotliwie na uœpionego głęboko, którego œpiewne chrapanie zdawało się wędrować daleko po nieznanych obszarach œwiatów sennych. Podczas długich, półciemnych popołudni tej póŸnej zimy ojciec mój zapadał od czasu do czasu na całe godziny w gęsto zastawione gratami zakamarki, szukajšc czegoœ zawzięcie. I nieraz bywało podczas obiadu, gdy zasiadaliœmy wszyscy do stołu, brakło ojca. Wówczas matka musiała długo wołać „Jakubie!” i stukać łyżkš w stół, zanim wylazł z jakiejœ szafy, oblepiony szmatami pajęczyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogršżonym w zawiłych, a jemu tylko wiadomych sprawach, które go zaprzštały. Czasem wdrapywał się na karnisz i przybierał nieruchomš pozę symetrycznie do wielkiego wypchanego sępa, który po drugiej stronie okna zawieszony był na œcianie. W tej nieruchomej, przykucniętej pozie, z wzrokiem zamglonym i z minš chytrze uœmiechniętš trwał godzinami, ażeby z nagła przy czyimœ wejœciu zatrzepotać rękoma jak skrzydłami i zapiać jak kogut. Przestaliœmy zwracać uwagę na te dziwactwa, w które się z dnia na dzień głębiej wplštywał. Wyzbyty jakby zupełnie cielesnych potrzeb, nie przyjmujšc tygodniami pokarmu, pogršżał się z dniem każdym głębiej w zawiłe i dziwaczne afery, dla których nie mieliœmy zrozumienia. Niedosięgły dla naszych perswazji i próœb, odpowiadał urywkami swego wewnętrznego monologu, którego przebiegu nic z zewnštrz zmšcić nie mogło. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie ożywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauważał nas i przeoczał. Przywykliœmy do jego nieszkodliwej obecnoœci, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego œwiegotu, którego trele przebiegały niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy już znikał niekiedy na wiele dni, podziewał się gdzieœ w zapadłych zakamarkach mieszkania i nie można go było znaleŸć. Stopniowo te zniknięcia przestały sprawiać na nas wrażenie, przywykliœmy do nich i kiedy po wielu dniach znów się pojawiał, o parę cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywało to na dłużej naszej uwagi. Przestaliœmy po prostu brać go w rachubę, tak bardzo oddalił się od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. Węzeł po węŸle odluŸniał się od nas, punkt po punkcie gubił zwišzki łšczšce go ze wspólnotš ludzkš. To, co jeszcze z niego pozostało, to trochę cielesnej powłoki i ta garœć bezsensownych dziwactw - mogły zniknšć pewnego dnia, tak samo nie zauważone jak szara kupka œmieci, gromadzšca się w kšcie, którš Adela co dzień wynosiła na œmietnik. PTAKI Nadeszły żółte, pełne nudy dni zimowe. Zrudziałš ziemię pokrywał dziurawy, przetarty, za krótki obrus œniegu. Na wiele dachów nie starczyło go i stały czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryjšce w sobie zakopcone przestrzenie strychów--czarne, zwęglone katedry, najeżone żebrami krokwi, płatwi i bantów--ciemne płuca wichrów zimowych. Każdy œwit odkrywał nowe kominy i dymniki, wyrosłe w nocy, wydęte przez wicher nocny, czarne piszczałki organów diabelskich. Kominiarze nie mogli opędzić się od wron, które na kształt żywych czarnych liœci obsiadały wieczorem gałęzie drzew pod koœciołem, odrywały się znów, trzepocšc, by wreszcie przylgnšć, każda do właœciwego miejsca na właœciwej gałęzi, a o œwicie ulatywały wielkimi stadami--tumany sadzy, płatki kopciu, falujšce i fantastyczne, plamišc migotliwym krakaniem mętnożółte smugi œwitu. Dni stwardniały od zimna i nudy, jak zeszłoroczne bochenki chleba. Napoczynano je tępymi nożami, bez apetytu, z leniwš sennoœciš. Ojciec nie wychodził już z domu. Palił w piecach, studiował nigdy niezgłębionš istotę ognia, wyczuwał słony, metaliczny posmak i wędzony zapach zimowych płomieni, chłodnš pieszczotę salamander, liżšcych błyszczšcš sadzę w gardzieli komina. Z zamiłowaniem wykonywał w owych dniach wszystkie reparatury w górnych regionach pokoju. O każdej porze dnia można go było widzieć, jak--przykucnięty na szczycie drabiny--majstrował coœ przy suficie, przy kamiszach wysokich okien, przy kulach i łańcuchach lamp wiszšcych. Zwyczajem malarzy posługiwał się drabinš jak ogromnymi szczudłami i czuł się dobrze w tej ptasiej perspektywie, w pobliżu malowanego nieba, arabesek i ptaków sufitu. Od spraw praktycznego życia oddalał się coraz bardziej. Gdy matka, pełna troski i zmartwienia z powodu jego stanu, starała się go wcišgnšć w rozmowę o interesach, o płatnoœciach najbliższego „ultimo”, słuchał jej z roztargnieniem, pełen niepokoju, z drgawkami w nieobecnej twarzy. I bywało, że przerywał jej nagle zaklinajšcym gestem ręki, ażeby pobiec w kšt pokoju, przylgnšć uchem do szpary w podłodze i z podniesionymi palcami wskazujšcymi obu ršk, wyrażajšcymi najwyższš ważnoœć badania--nasłuchiwać. Nie rozumieliœmy wówczas jeszcze smutnego tła tych ekstrawagancji, opłakanego kompleksu, który dojrzewał w głębi. Matka nie miała nań żadnego wpływu, natomiast wielkš czciš i uwagš darzył Adelę. Sprzštanie pokoju było dlań wielkš i ważnš ceremoniš, której nie zaniedbywał nigdy być œwiadkiem, œledzšc z mieszaninš strachu i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej czynnoœciom przypisywał głębsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna młodymi i œmiałymi ruchami posuwała szczotkę na długim dršżku po podłodze, było to niemal ponad jego siły. Z oczu jego lały się wówczas łzy, twarz zanosiła się od cichego œmiechu, a ciałem wstrzšsał rozkoszny spazm orgazmu. Jego wrażliwoœć na łaskotki dochodziła do szaleństwa. Wystarczyło, by Adela skierowała doń palec ruchem oznaczajšcym łaskotanie, a już w dzikim popłochu uciekał przez wszystkie pokoje, zatrzaskujšc za sobš drzwi, by wreszcie w ostatnim paœć brzuchem na łóżko i wić się w konwulsjach œmiechu pod wpływem samego obrazu wewnętrznego, któremu nie mógł się oprzeć. Dzięki temu miała Adela nad ojcem władzę niemal nieograniczonš. W tym to czasie zauważyliœmy u ojca po raz pierwszy namiętne zainteresowanie dla zwierzšt. Była to poczštkowo namiętnoœć myœliwego i artysty zarazem, była może także głębsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych form życia, eksperymentowanie w nie wypróbowanych rejestrach bytu. Dopiero w póŸniejszej fazie wzięła sprawa ten niesamowity, zaplštany, głęboko grzeszny i przeciwny naturze obrót, którego lepiej nie wywlekać na œwiatło dzienne. Zaczęło się to od wylęgania jaj ptasich. Z wielkim nakładem trudu i pieniędzy sprowadzał ojciec z Hamburga, z Holandii, z afrykańskich stacji zoologicznych zapłodnione jaja ptasie, które dawał do wylęgania ogromnym kurom belgijskim. Był to proceder nader zajmujšcy i dla mnie--to wykluwanie się pisklšt, prawdziwych dziwotworów w kształcie i ubarwieniu. Nie podobna było dopatrzyć się w tych monstrach o ogromnych, fantastycznych dziobach, które natychmiast po urodzeniu rozdzierały się szeroko, syczšc żarłocznie czeluœciami gardła, w tych jaszczurach o wštłym, nagim ciele garbusów--przyszłych pawi, bażantów, głuszców i kondorów. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot podnosił na cienkich szyjach œlepe, bielmem zarosle głowy, kwaczšc bezgłoœnie z niemych gardzieli. Mój ojciec chodził wzdłuż półek w zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzdłuż inspektów z kaktusami, i wywabiał z nicoœci te pęcherze œlepe, pulsujšce życiem, te niedołężne brzuchy, przyjmujšce œwiat zewnętrzny tylko w formie jedzenia, te naroœle życia, pnšce się omackiem ku œwiatłu. W parę tygodni póŸniej, gdy te œlepe pšczki życia pękły do œwiatła, napełniły się pokoje kolorowym pogwarem, migotliwym œwiergotem swych nowych mieszkańców. Obsiadały one karnisze firanek, gzymsy szaf, gnieŸdziły się w gęstwinie cynowych gałęzi i arabesek wieloramiennych lamp wiszšcych. Gdy ojciec studiował wielkie ornitologiczne kompendia i wertował kolorowe tablice, zdawały się ulatywać z nich te pierzaste fantazmaty i napełniać pokój kolorowym trzepotem, płatami purpury, strzępami szafiru, grynszpanu i srebra. Podczas karmienia tworzyły one na podłodze barwnš, falujšcš grzšdkę, dywan żywy, który za czyimœ niebacznym wejœciem rozpadał się, rozlatywał w ruchome kwiaty, trzepocšce w powietrzu, aby w końcu rozmieœcić się w górnych regionach pokoju. W pamięci pozostał mi szczególnie jeden kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybujałej naroœlami. Był to chudy asceta, lama buddyjski, pełen niewzruszonej godnoœci w całym zachowaniu, kierujšcy się żelaznym ceremoniałem swego wielkiego rodu. Gdy siedział naprzeciw ojca, nieruchomy w swej monumentalnej pozycji odwiecznych bóstw egipskich, z okiem zawleczonym białawym bielmem, które zasuwał z boku na Ÿrenice, ażeby zamknšć się zupełnie w kontemplacji swej dostojnej samotnoœci--wydawał się ze swym kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia ciała, œcięgien i pomarszczonej twardej skóry, ta sama twarz wyschła i koœcista, te same zrogowaciałe, głębokie oczodoły. Nawet ręce, silne w węzłach, długie, chude dłonie ojca, z wypukłymi paznokciami, miały swój analogon w szponach kondora. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, widzšc go tak uœpionego, że mam przed sobš mumię--wyschłš i dlatego pomniejszonš mumię mego ojca. Sšdzę, że i uwagi matki nie uszło to przedziwne podobieństwo, chociaż nigdy nie poruszaliœmy tego tematu. Charakterystyczne jest, że kondor używał wspólnego z moim ojcem naczynia nocnego. Nie poprzestajšc na wylęganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec mój urzšdzał na strychu wesela ptasie, wysyłał swatów, uwišzywał w lukach i dziurach strychu ponętne, stęsknione narzeczone i osišgnšł w samej rzeczy to, że dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy, stał się prawdziwš gospodš ptasiš, arkš Noego, do której zlatywały się wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet długo po zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywała się w œwiecie ptasim ta tradycja naszego domu i w okresie wiosennych wędrówek spadały nieraz na nasz dach całe chmary żurawi, pelikanów, pawi i wszelkiego ptactwa. Impreza ta wzięła jednak niebawem--po krótkiej œwietnoœci--smutny obrót. Wkrótce okazała się bowiem konieczna translokacja ojca do dwóch pokojów na poddaszu, które służyły za rupieciarnie. Stamtšd dochodził już o wczesnym œwicie zmieszany klangor głosów ptasich. Drewniane pudła pokojów na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej, dŸwięczały całe od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak straciliœmy ojca z widoku na przecišg kilku tygodni. Rzadko tylko schodził do mieszkania i wtedy mogliœmy zauważyć, że zmniejszył się jakoby, schudł i skurczył. Niekiedy przez zapomnienie zrywał się z krzesła przy stole i trzepišc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie przecišgłe, a oczy zachodziły mu mgłš bielma. Potem, zawstydzony, œmiał się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart. Pewnego razu w okresie generalnych porzšdków zjawiła się niespodzianie Adela w państwie ptasim ojca. Stanšwszy we drzwiach, załamała ręce nad fetorem, który się unosił w powietrzu, oraz nad kupami kału, zalegajšcego podłogi, stoły i meble. Szybko zdecydowana otworzyła okno, po czym przy pomocy długiej szczotki wprawiła całš masę ptasiš w wirowanie. Wzbił się piekielny tuman piór, skrzydeł i krzyku, w którym Adela, podobna do szalejšcej Menady, zakrytej młyńcem swego tyrsu, tańczyła taniec zniszczenia. Razem z ptasiš gromadš ojciec mój, trzepišc rękoma, w przerażeniu próbował wznieœć się w powietrze. Zwolna przerzedzał się tuman skrzydlaty, aż w końcu na pobojowisku została sama Adela, wyczerpana, dyszšca, oraz mój ojciec z minš zafrasowanš i zawstydzonš, gotów do przyjęcia każdej kapitulacji. W chwilę póŸniej schodził mój ojciec ze schodów swojego dominium--człowiek złamany, król-banita, który stracił tron i królowanie. MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca była ostatnim wybuchem kolorowoœci, ostatnim i œwietnym kontrmarszem fantazji, który ten niepoprawny improwizator, ten fechtmistrz wyobraŸni poprowadził na szańce i okopy jałowej i pustej zimy. Dziœ dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z jakim sam jeden wydał on wojnę bezbrzeżnemu żywiołowi nudy drętwišcej miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony bronił ten mšż przedziwny straconej sprawy poezji. Był on cudownym młynem, w którego leje sypały się otręby pustych godzin, ażeby w jego trybach zakwitnšć wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale przywykli do œwietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora, byliœmy skłonni zapoznawać wartoœć jego suwerennej magii, która nas ratowała od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotkał żaden wyrzut za jej bezmyœlny i tępy wandalizm. Przeciwnie, czuliœmy jakieœ niskie zadowolenie, haniebnš satysfakcję z ukrócenia tych wybujałoœci, których kosztowaliœmy łakomie do syta, ażeby potem uchylić się perfidnie od odpowiedzialnoœci za nie. A może był w tej zdradzie i tajny pokłon w stronę zwycięskiej Adeli, której przypisywaliœmy niejasno jakšœ misje i posłannictwo sił wyższego rzędu. Zdradzony przez wszystkich, wycofał się ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwały. Bez skrzyżowania szpad oddał w ręce wroga domenę swej byłej œwietnoœci. Dobrowolny banita usunšł się do pustego pokoju na końcu sieni i oszańcował się tam samotnoœciš. Zapomnieliœmy o nim. Obiegła nas znowu ze wszech stron żałobna szaroœć miasta, zakwitajšc w oknach ciemnym liszajem œwitów, pasożytniczym grzybem zmierzchów, rozrastajšcym się w puszyste futro długich nocy zimowych. Tapety pokojów, rozluŸnione błogo za tamtych dni i otwarte dla kolorowych lotów owej skrzydlatej czeredy, zamknęły się znów w sobie, zgęstniały plšczšc się w monotonii gorzkich monologów. Lampy poczerniały i zwiędły jak stare osty i bodiaki. Wisiały teraz osowiałe i zgryŸliwe, dzwonišc cicho kryształkami szkiełek, gdy ktoœ przeprawiał się omackiem przez zmierzch pokoju. Na próżno wetknęła Adela we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe œwiece, nieudolny surogat, blade wspomnienie œwietnych iluminacji, którymi kwitły niedawno wiszšce ich ogrody. Ach! gdzie było to œwiegotliwe pšczkowanie, to owocowanie poœpieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z których jak z pękajšcych czarodziejskich tortów ulatywały skrzydlate fantazmaty, rozbijajšce powietrze na talie kart magicznych, rozsypujšc je w kolorowe oklaski, sypišce się gęstymi łuskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni, metalicznych połysków, rysujšc w powietrzu linie i arabeski, migotliwe œlady lotów i kołowań, rozwijajšc kolorowe wachlarze trzepotów, utrzymujšce się długo po przelocie w bogatej i błyskotliwej atmosferze, Jeszcze teraz kryły się w głębi zszarzałej aury echa i możliwoœci barwnych rozbłysków, lecz nikt nie nawiercał fletem, nie doœwiadczał œwidrem zmętniałych słojów powietrznych. Tygodnie te stały pod znakiem dziwnej sennoœci. Łóżka cały dzień nie zaœcielone, zawalone poœcielš zmiętš i wytarzanš od ciężkich snów, stały jak głębokie łodzie gotowe do odpływu w mokre i zawiłe labirynty jakiejœ czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O głuchym œwicie Adela przynosiła nam kawę. Ubieraliœmy się leniwie w zimnych pokojach, przy œwietle œwiecy odbitej wielokrotnie w czar-nych szybach okien. Poranki te były pełne bezładnego krzštania się, rozwlekłego szukania w różnych szufladach i szafach. Po całym mieszkaniu słychać było kłapanie pantofelków Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z ršk matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w gęstš, wirujšcš ciemnoœć. Matka nie mogła dojœć do ładu z toaletš. Œwiece dogasały w lichtarzu. Adela przepadała gdzieœ w odległych pokojach lub na strychu, gdzie rozwieszała bieliznę. Nie można jej się było dowołać. Młody jeszcze, mętny i brudny ogień w piecu lizał zimne, błyszczšce naroœle sadzy w gardzieli komina. Œwieca gasła, pokój pogršżał się w ciemnoœci. Z głowami na obrusie stołu, wœród resztek œniadania zasypialiœmy na wpół ubrani. Leżšc twarzami na futrzanym brzuchu ciemnoœci, odpływaliœmy na jego falistym oddechu w bezgwiezdnš nicoœć. Budziło nas głoœne sprzštanie Adeli. Matka nie mogła uporać się z toaletš. Nim skończyła czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybierał kolor złotawego dymu. Przez chwilę z tych dymnych miodów, z tych mętnych bursztynów mogły się rozpowić kolory najpiękniejszego popołudnia. Ale szczęœliwy moment mijał, amalgamat œwitu przekwitał, wezbrany ferment dnia, już niemal doœcigły, opadał z powrotem w bezsilnš szaroœć. Zasiadaliœmy do stołu, subiekci zacierali czerwone z zimna ręce i nagle proza ich rozmów sprowadzała od razu pełny dzień, szary i pusty wtorek, dzień bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawiał się na stole półmisek z rybš w szklistej galarecie, dwie duże ryby leżšce bok przy boku, głowš do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawaliœmy w nich herb owego dnia, emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbieraliœmy go pospiesznie między siebie, pełni ulgi, że dzień odzyskał w nim swš fizjonomię. Subiekci spożywali go z namaszczeniem, z powagš kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodził się po pokoju. A gdy wytarli bułkš ostatek galarety ze swych talerzy, rozważajšc w myœli heraldykę następnych dni tygodnia, i na półmisku zostawały tylko głowy z wygotowanymi oczyma--czuliœmy wszyscy, że dzień został wspólnymi siłami pokonany i że reszta nie wchodziła już w rachubę. W samej rzeczy z resztš tš, wydanš na jej łaskę, Adela nie robiła sobie długich ceregieli. Wœród brzęku garnków i chlustów zimnej wody likwidowała z energiš tych parę godzin do zmierzchu, które matka przesypiała na otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano już scenerię wieczoru. Polda i Paulina, dziewczęta do szycia, rozgospodarowywały się w niej z rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodziła do pokoju milczšca, nieruchoma pani, dama z kłaków i płótna, z czarnš drewnianš gałkš zamiast głowy. Ale ustawiona w kšcie, między drzwiami a piecem, ta cicha dama stawała się paniš sytuacji. Ze swego kšta, stojšc nieruchomo, nadzorowała w milczeniu pracę dziewczšt. Pełna krytycyzmu i niełaski przyjmowała ich starania i umizgi, z jakimi przyklękały przed niš, przymierzajšc fragmenty sukni, znaczone białš fastrygš. Obsługiwały z uwagš i cierpliwoœciš milczšcy idol, którego nic zadowolić nie mogło. Ten moloch był nieubłagany, jak tylko kobiece molochy być potrafiš, i odsyłał je wcišż na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smukłe, podobne do szpuli drewnianych, z których odwijały się nici, i tak ruchliwe jak one, manipulowały zgrabnymi ruchami nad tš kupš jedwabiu i sukna, wcinały się szczękajšcymi nożycami w jej kolorowš masę, furkotały maszynš, depcšc pedał lakierkowš, taniš nóżkš, a dookoła nich rosła kupa odpadków, różnokolorowych strzępów i szmatek, jak wyplute łuski i plewy dookoła dwóch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szczęki nożyc otwierały się ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptaków. Dziewczęta deptały nieuważnie po barwnych obrzynkach, brodzšc nieœwiadomie niby w œmietniku możliwego jakiegoœ karnawału, w rupieciami jakiejœ wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywały się ze szmatek z nerwowym œmiechem, łaskotały oczyma zwierciadła. Ich dusze, szybkie czarodziejstwo ich ršk było nie w nudnych sukniach, które zostawały na stole, ale w tych setkach odstrzygnięć, w tych wiórach lekkomyœlnych i płochych, którymi zasypać mogły cale miasto, jak kolorowš fantastycznš œnieżycš. Nagle było im goršco i otwierały okno, ażeby w niecierpliwoœci swej samotni, w głodzie obcych twarzy, przynajmniej bezimiennš twarz zobaczyć, do okna przyciœniętš. Wachlowały rozpalone swe policzki przed wzbierajšcš firankami nocš zimowš-- odsłaniały płonšce dekolty, pełne nienawiœci do siebie i rywalizacji, gotowe stanšć do walki o tego pierrota, którego by ciemny powiew nocy przywiał na okno. Ach! jak mało wymagały one od rzeczywistoœci. Miały wszystko w sobie, miały nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! byłby im wystarczył pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa słowa, na które od dawna czekały, by móc wpaœć w swš rolę dawno przygotowanš, z dawna tłoczšcš się na usta, pełnš słodkiej i strasznej goryczy, ponoszšcš dziko, jak stronice romansu połykane nocš wraz ze łzami ronionymi na wypieki lic. Podczas jednej ze swych wędrówek wieczornych po mieszkaniu, przedsiębranych pod nieobecnoœć Adeli, natknšł się mój ojciec na ten cichy seans wieczorny. Przez chwilę stał w ciemnych drzwiach przyległego pokoju, z lampš w ręku, oczarowany scenš pełnš goršczki i wypieków, tš idyllš z pudru, kolorowej bibułki i atropiny, której jako tło pełne znaczenia podłożona była noc zimowa, oddychajšca wœród wzdętych firanek okna. Nakładajšc okulary, zbliżył się w paru krokach i obszedł dookoła dziewczęta, oœwiecajšc je podniesionš w ręku lampš. Przecišg z otwartych drzwi podniósł firanki u okna, panienki dawały się oglšdać, kręcšc się w biodrach, polœniewajšc emališ oczu, lakiem skrzypišcych pantofelków, sprzšczkami podwišzek pod wzdętš od wiatru sukienkš; szmatki jęły umykać po podłodze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec mój przyglšdał się uważnie prychajšcym osóbkom, szepcšc półgłosem:-- Genus avium... jeœli się nie mylę, scansores albo pistacci... w najwyższym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie stało się poczštkiem całej serii seansów, podczas których ojciec mój zdołał rychło oczarować obie panienki urokiem swej przedziwnej osobistoœci. Odpłacajšc się za pełnš galanterii i dowcipu konwersację, którš zapełniał im pustkę wieczorów--dziewczęta pozwalały zapalonemu badaczowi studiować strukturę swych szczupłych i tandetnych ciałek. Działo się to w toku konwersacji, z powagš i wytwornoœciš, która najryzykowniejszym punktom tych badań odbierała dwuznaczny ich pozór. Odsuwajšc pończoszkę z kolana Pauliny i studiujšc rozmiłowanymi oczyma zwięzłš i szlachetnš konstrukcję przegubu, ojciec mój mówił:--Jakże pełna uroku i jak szczęœliwa jest forma bytu, którš panie obrały. Jakże piękna i prosta jest teza, którš dano wam swym życiem ujawnić. Lecz za to z jakim mistrzostwem, z jakš finezjš wywišzujš się panie z tego zadania. Gdybym odrzucajšc respekt przed Stwórcš, chciał się zabawić w krytykę stworzenia, wołałbym:--mniej treœci, więcej formy! Ach, jakby ulżył œwiatu ten ubytek treœci. Więcej skromnoœci w zamierzeniach, więcej wstrzemięŸliwoœci w pretensjach--panowie demiurdzy--a œwiat byłby doskonalszy!--wołał mój ojciec akurat w momencie, gdy dłoń jego wyłuskiwała białš łydkę Pauliny z uwięzi pończoszki. W tej chwili Adela stanęła w otwartych drzwiach jadalni, niosšc tacę z podwieczorkiem. Było to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich potęg od czasu wielkiej rozprawy. My wszyscy, którzy asystowaliœmy przy tym spotkaniu, przeżyliœmy chwilę wielkiej trwogi. Było nam nadwyraz przykro być œwiadkami nowego upokorzenia i tak już ciężko doœwiadczonego męża. Mój ojciec powstał z klęczek bardzo zmieszany, falš po fali zabarwiała się jego twarz coraz ciemniej napływem wstydu. Ale Adela znalazła się niespodzianie na wysokoœci sytuacji. Podeszła z uœmiechem do ojca i dała mu prztyczka w nos. Na to hasło Polda i Paulina klasnęły rado-œnie w dłonie, zatupotały nóżkami i uwiesiwszy się z obu stron u ramion ojca, obtańczyły z nim stół dookoła. W ten sposób, dzięki dobremu sercu dziewczšt, rozwiał się zarodek przykrego konfliktu w ogólnej wesołoœci. Oto jest poczštek wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, które mój ojciec, natchniony urokiem tego małego i niewinnego audytorium, odbywał w następnych tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetknięciu z niezwykłym tym człowiekiem rzeczy wszystkie cofały się niejako do korzenia swego bytu, odbudowywały swe zjawisko aż do metafizycznego jšdra, wracały niejako do pierwotnej idei, ażeby w tym punkcie sprzeniewierzyć się jej i przechylić w te wštpliwe, ryzykowne i dwuznaczne regiony, które nazwiemy tu krótko regionami wielkiej herezji. Nasz herezjarcha szedł wœród rzeczy jak magnetyzer, zarażajšc je i uwodzšc swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwać i Paulinę jego ofiarš? Stała się ona w owych dniach jego uczennicš, adeptkš jego teoryj, modelem jego eksperymentów. Tutaj postaram się wyłożyć z należytš ostrożnoœciš, i unikajšc zgorszenia, tę nader kacerskš doktrynę, która opętała wówczas na długie miesišce mego ojca i opanowała wszystkie jego poczynania. TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WTÓRA KSIĘGA RODZAJU Demiurgos--mówił mój ojciec--nie posiadł monopolu na tworzenie--tworzenie jest przywilejem wszystkich duchów. Materii dana jest nieskończona płodnoœć, niewyczerpana moc życiowa i zarazem uwodna siła pokusy, która nas nęci do formowania. W głębi materii kształtujš się niewyraŸne uœmiechy, zawišzujš się napięcia, zgęszczajš się próby kształtów. Cała materia faluje od nieskończonych możliwoœci, które przez niš przechodzš mdłymi dreszczami. Czekajšc na ożywcze tchnienie ducha, przelewa się ona w sobie bez końca, kusi tysišcem słodkich okršglizn i miękkoœci, które z siebie w œlepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona własnej inicjatywy, lubieżnie podatna, po kobiecemu plastyczna, uległa wobec wszystkich impulsów--stanowi ona teren wyjęty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, domenę wszelkich nadużyć i wštpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejszš i najbezbronniejszš istotš w kosmosie. Każdy może jš ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii sš nietrwałe i luŸne, łatwe do uwstecznienia i rozwišzania. Nie ma żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujšce. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę. Tu jest punkt wyjœcia dla nowej apologii sadyzmu. Mój ojciec był niewyczerpany w gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim była materia.--Nie ma materii martwej-- nauczał--martwota jest jedynie pozorem, za którym ukrywajš się nieznane formy życia. Skala tych form jest nieskończona, a odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos był w posiadaniu ważnych i ciekawych recept twórczych. Dzięki nim stworzył on mnogoœć rodzajów, odnawiajšcych się własnš siłš. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostanš zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdyż jeœliby nawet te klasyczne metody kreacji okazały się raz na zawsze niedostępne, pozostajš pewne metody illegalne, cały bezmiar metod heretyckich i występnych. W miarę jak ojciec od tych ogólnych zasad kosmogonii zbliżał się do terenu swych ciaœniejszych zainteresowań, głos jego zniżał się do wnikliwego szeptu, wykład stawał się coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do których dochodził, gubiły się w coraz bardziej wštpliwych i ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabierała ezoterycznej solennoœci. Przymykał jedno oko, przykładał dwa palce do czoła, chytroœć jego spojrzenia stawała się wprost niesamowita. Wwiercał się tš chytroœciš w swe interlokutorki, gwałcił cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosięgał wymykajšce się w najgłębszym zakamarku, przypierał do œciany i łaskotał, drapał ironicznym palcem, póki nie dołaskotał się błysku zrozumienia i œmiechu, œmiechu przyznania i porozumienia się, którym w końcu musiało się kapitulować. Dziewczęta siedziały nieruchomo, lampa kopciła, sukno pod igłš maszyny dawno się zsunęło, a maszyna stukotała pusto, stębnujšc czarne, bezgwiezdne sukno, odwijajšce się z postawu nocy zimowej za oknem.--Zbyt długo żyliœmy pod terrorem niedoœcigłej doskonałoœci Demiurga--mówił mój ojciec--zbyt długo doskonałoœć jego tworu paraliżowała naszš własnš twórczoœć. Nie chcemy z nim konkurować. Nie mamy ambicji mu dorównać. Chcemy być twórcami we własnej, niższej sferze, pragniemy dla siebie twórczoœci, pragniemy rozkoszy twórczej, pragniemy--jednym słowem--demiurgii.--Nie wiem, w czyim imieniu proklamował mój ojciec te postulaty, jaka zbiorowoœć, jaka korporacja, sekta czy zakon, nadawała swš solidarnoœciš patos jego słowom. Co do nas, to byliœmy dalecy od wszelkich zakusów demłurgicznych. Lecz ojciec mój rozwinšł tymczasem program tej wtórej demiurgii, obraz tej drugiej generacji stworzeń, która stanšć miała w otwartej opozycji do panujšcej epoki.--Nie zależy nam--mówił on--na tworach o długim oddechu, na istotach na dalekš metę. Nasze kreatury nie będš bohaterami romansów w wielu tomach. Ich role będš krótkie, lapidarne, ich charaktery--bez dalszych planów. Często dla jednego gestu, dla jednego słowa podejmiemy się trudu powołania ich do życia na tę jednš chwilę. Przyznajemy otwarcie: nie będziemy kładli nacisku na trwałoœć ani solidnoœć wykonania, twory nasze będš jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz zrobione. Jeœli będš to ludzie, to damy im na przykład tylko jednš stronę twarzy, jednš rękę, jednš nogę, tę mianowicie, która im będzie w ich roli potrzebna. Byłoby pedanteriš troszczyć się o ich drugš, nie wchodzšcš w grę nogę. Z tyłu mogš być po prostu zaszyte płótnem lub pobielone. Naszš ambicję pokładać będziemy w tej dumnej dewizie: dla każdego gestu inny aktor. Do obsługi każdego słowa, każdego czynu powołamy do życia innego człowieka. Taki jest nasz smak, to będzie œwiat według naszego gustu. Demiurgos kochał się w wytrawnych, doskonałych i skomplikowanych materiałach, my dajemy pierwszeństwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca tanioœć, lichota, tandetnoœć materiału. Czy rozumiecie--pytał mój ojciec--głęboki sens tej słaboœci, tej pasji do pstrej bibułki, do papier mâ ché , do lakowej farby, do kłaków i trociny? To jest--mówił z bolesnym uœmiechem--nasza miłoœć do materii jako takiej, do jej puszystoœci i porowatoœci, do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni jš niewidzialnš, każe jej zniknšć pod grš życia. My, przeciwnie, kochamy jej zgrzyt, jej opornoœć, jej pałubiastš niezgrabnoœć. Lubimy pod każdym gestem, pod każdym ruchem widzieć jej ociężały wysiłek, jej bezwład, jej słodkš niedŸwiedziowatoœć. Dziewczęta siedziały nieruchomo z szklanymi oczyma. Twarze ich były wycišgnięte i zgłupiałe zasłuchaniem, policzki podmalowane wypiekami, trudno było w tej chwili ocenić, czy należš do pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia.--Słowem--konkludował mój ojciec--chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekinu. Tu musimy dla wiernoœci sprawozdawczej opisać pewien drobny i błahy incydent, który zaszedł w tym punkcie prelekcji i do którego nie przywišzujemy żadnej wagi. Incydent ten, całkowicie niezrozumiały i bezsensowny w tym danym szeregu zdarzeń, da się chyba wytłumaczyć jako pewnego rodzaju automatyzm szczštkowy, bez antecedensów i bez cišgłoœci, jako pewnego rodzaju złoœliwoœć obiektu, przeniesiona w dziedzinę psychicznš. Radzimy czytelnikowi zignorować go z równš lekkomyœlnoœciš, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy mój ojciec wymawiał słowo „manekin”, Adela spojrzała na zegarek na bransoletce, po czym porozumiała się spojrzeniem z Poldš. Teraz wysunęła się wraz z krzesłem o piędŸ naprzód, podniosła brzeg sukni, wystawiła powoli stopę, opiętš w czarny jedwab, i wyprężyła jš jak pyszczek węża. Tak siedziała przez cały czas tej sceny, całkiem sztywno, z wielkimi, trzepoczšcymi oczyma, pogłębionymi lazurem atropiny, z Poldš i Paulina po obu bokach. Wszystkie trzy patrzyły rozszerzonymi oczami na ojca. Mój ojciec chrzšknšł, zamilkł, pochylił się i stał się nagle bardzo czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak rozwichrzona i pełna wibracji, zamknęła się na spokorniałych rysach. On - herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia--złożył się nagle w sobie, zapadł i zwinšł. A może wymieniono go na innego. Ten inny siedział sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna Polda podeszła i pochyliła się nad nim. Klepišc go lekko po plecach, mówiła tonem łagodnej zachęty:--Jakub będzie rozsšdny, Jakub posłucha, Jakub nie będzie uparty. No, proszę... Jakub, Jakub... Wypięty pantofelek Adeli drżał lekko i błyszczał jak języczek węża. Mój ojciec podniósł się powoli ze spuszczonymi oczyma, postšpił krok naprzód, jak automat, i osunšł się na kolana. Lampa syczała w ciszy, w gęstwinie tapet biegły tam i z powrotem wymowne spojrzenia, leciały szepty jadowitych języków, gzygzaki myœli... TRAKTAT O MANEKINACH Cišg dalszy Następnego wieczora ojciec podjšł z odnowionš swadš ciemny i zawiły swój temat. Lineatura jego zmarszczek rozwijała się i zawijała z wyrafinowanš chytroœciš. W każdej spirali ukryty był pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerzała kręgi jego zmarszczek, które rosły jakšœ ogromnš wirujšcš grozš, uchodzšc w milczšcych wolutach w głšb nocy zimowej.--Figury panopticum, moje panie - zaczšł on--kalwaryjskie parodie manekinów, ale nawet w tej postaci strzeżcie się lekko je traktować. Materia nie zna żartów. Jest ona zawsze pełna tragicznej powagi. Kto oœmiela się myœleć, że można igrać z materiš, że kształtować jš można dla żartu, że żart nie wrasta w niš, nie wżera się natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie ból, cierpienie głuche, nie wyzwolone, zakute w materię cierpienie tej pałuby, która nie wie, czemu niš jest, czemu musi trwać w tej gwałtem narzuconej formie, będšcej parodiš? Czy pojmujecie potęgę wyrazu, formy, pozoru, tyrańskš samowolę, z jakš rzuca się on na bezbronnš kłodę i opanowuje, jak własna, tyrańska, panoszšca się dusza? Nadajecie jakiejœ głowie z kłaków i płótna wyraz gniewu i pozostawiacie jš z tym gniewem, z tš konwulsjš, z tym napięciem raz na zawsze, zamkniętš ze œlepš złoœciš, dla której nie ma odpływu. Tłum œmieje się z tej parodii. Płaczcie, moje panie, nad losem własnym, widzšc nędzę materii więzionej, gnębionej materii, która nie wie, kim jest i po co jest, dokšd prowadzi ten gest, który jej raz na zawsze nadano. Tłum œmieje się. Czy rozumiecie straszny sadyzm, upajajšce, demiurgiczne okrucieństwo tego œmiechu? Bo przecież płakać nam, moje panie, trzeba nad losem własnym na widok tej nędzy materii, gwałconej materii, na której dopuszczono się strasznego bezprawia. Stšd płynie, moje panie, straszny smutek wszystkich błazeńskich golemów, wszystkich pałub, zadumanych tragicznie nad œmiesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca cesarzowej Elżbiety, oto Draga, demoniczna i nieszczęœliwa królowa Serbii, oto genialny młodzieniec, nadzieja i duma rodu, którego zgubił nieszczęsny nałóg onanii. O, ironio tych nazw, tych pozorów! Czy jest w tej pałubie naprawdę coœ z królowej Dragi, jej sobowtór, najdalszy bodaj cień jej istoty? To podobieństwo, ten pozór, ta nazwa uspokaja nas i nie pozwala nam pytać, kim jest dla siebie samego ten twór nieszczęœliwy. A jednak to musi być ktoœ, moje panie, ktoœ anonimowy, ktoœ groŸny, ktoœ nieszczęœliwy, ktoœ, co nie słyszał nigdy w swym głuchym życiu o królowej Dradze... Czy słyszeliœcie po nocach straszne wycie tych pałub woskowych, zamkniętych w budach jarmarcznych, żałosny chór tych kadłubów z drzewa i porcelany, walšcych pięœciami w œciany swych więzień? W twarzy mego ojca, rozwichrzonej grozš spraw, które wywołał z ciemnoœci, utworzył się wir zmarszczek, lej rosnšcy w głšb, na którego dnie gorzało groŸne oko prorocze. Broda jego zjeżyła się dziwnie, wiechcie i pędzle włosów, strzelajšce z brodawek, z pieprzów, z dziurek od nosa, nastroszyły się na swych korzonkach. Tak stał drętwy, z gorejšcymi oczyma, drżšc od wewnętrznego wzburzenia, jak automat, który zacišł się i zatrzymał na martwym punkcie. Adela wstała z krzesła i poprosiła nas o przymknięcie oczu na to, co się za chwilę stanie. Potem podeszła do ojca i z rękoma na biodrach, przybierajšc pozór podkreœlonej stanowczoœci, zażšdała bardzo dobitnie... Panienki siedziały sztywno, ze spuszczonymi oczyma, w dziwnej drętwoœci... TRAKTAT O MANEKINACH Dokończenie Któregoœ z następnych wieczorów ojciec mój w te słowa cišgnšł dalej swš prelekcję:--Nie o tych nieporozumieniach ucieleœnionych, nie o tych smutnych parodiach, moje panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepowœcišgliwoœci--chciałem mówić zapowiadajšc mš rzecz o manekinach. Miałem na myœli coœ innego. Tu ojciec mój zaczšł budować przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej przez niego „generaiio aequivoca”, jakiegoœ pokolenia istot na wpół tylko organicznych, jakiejœ pseudowegetacji i pseudofauny, rezultatów fantastycznej fermentacji materii. Były to twory podobne z pozoru do istot żywych, do kręgowców, skorupiaków, członkonogów, lecz pozór ten mylił. Były to w istocie istoty amorfne, bez wewnętrznej struktury, płody imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięciš, powtarza z przyzwyczajenia raz przyjęte kształty. Skala morfologii, której podlega materia, jest w ogóle ograniczona i pewien zasób form powtarza się wcišż na różnych kondygnacjach bytu. Istoty te--ruchliwe, wrażliwe na bodŸce, a jednak dalekie od prawdziwego życia--można było otrzymać zawieszajšc pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej. Koloidy te po kilku dniach formowały się, organizowały w pewne zagęszczenia substancji przypominajšcej niższe formy fauny. U istot tak powstałych można było stwierdzić proces oddychania, przemianę materii, ale analiza chemiczna nie wykazywała w nich nawet œladu połšczeń białkowych ani w ogóle zwišzków węgla. Wszelako prymitywne te formy były niczym w porównaniu z bogactwem kształtów i wspaniałoœci pseudofauny i flory, która pojawia się niekiedy w pewnych œciœle okreœlonych œrodowiskach. Œrodowiskami tymi sš stare mieszkania, przesycone emanacjami wielu żywotów i zdarzeń--zużyte atmosfery, bogate w specyficzne ingrediencje marzeń ludzkich--rumowiska, obfitujšce w humus wspomnień, tęsknot, jałowej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja kiełkowała szybko i powierzchownie, pasożytowała obficie i efemerycznie, pędziła krótkotrwałe generacje, które rozkwitały raptownie i œwietnie, ażeby wnet zgasnšć i zwiędnšć. Tapety muszš być w takich mieszkaniach już bardzo zużyte i znudzone nieustannš wędrówkš po wszystkich kadencjach rytmów; nic dziwnego, że schodzš na manowce dalekich, ryzykownych rojeń. Rdzeń mebli, ich substancja musi już być rozluŸniona, zdegenerowana i podległa występnym pokusom: wtedy na tej chorej, zmęczonej i zdziczałej glebie wykwita, jak piękna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujajšca pleœń.--Wiedzš panie--mówił ojciec mój--że w starych mieszkaniach bywajš pokoje, o których się zapomina. Nie odwiedzane miesišcami, więdnš w opuszczeniu między starymi murami i zdarza się, że zasklepiajš się w sobie, zarastajš cegłš i, raz na zawsze stracone dla naszej pamięci, powoli tracš też swš egzystencję. Drzwi, prowadzšce do nich z jakiegoœ podestu tylnych schodów, mogš być tak dhigo przeoczane przez domowników, aż wrastajš, wchodzš w œcianę, która zaciera ich œlad w fantastycznym rysunku pęknięć i rys.--Wszedłem raz-- mówił ojciec mój--wczesnym rankiem na schyłku zimy, po wielu miesišcach nieobecnoœci, do takiego na wpół zapomnianego traktu i zdumiony byłem wyglšdem tych pokojów. Z wszystkich szpar w podłodze, z wszystkich gzymsów i framug wystrzelały cienkie pędy i napełniały szare powietrze migotliwš koronkš filigranowego listowia, ażurowš gęstwinš jakiejœ cieplarni, pełnej szeptów, lœnień, kołysań, jakiejœ fałszywej i błogiej wiosny. Dookoła łóżka, pod wieloramiennš lampš, wzdłuż szaf chwiały się kępy delikatnych drzew, rozpryskiwały w górze w œwietliste korony, w fontanny koronkowego listowia, bijšce aż pod malowane niebo sufitu rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kiełkowały w tym listowiu ogromne, białe i różowe kwiaty, pšczkowały w oczach, bujały od œrodka różowym mišższem i przelewały się przez brzegi, gubišc płatki i rozpadajšc się w prędkim przekwitaniu.--Byłem szczęœliwy-- mówił mój ojciec--z tego niespodzianego rozkwitu, który napełnił powietrze migotliwym szelestem, łagodnym szumem, przesypujšcym się jak kolorowe confetti przez cienkie rózgi gałšzek. Widziałem, jak z drgania powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela się i materializuje to pospieszne kwitnienie, przelewanie się i rozpadanie fantastycznych oleandrów, które napełniły pokój rzadkš, leniwš œnieżycš wielkich, różowych kiœci kwietnych.--Nim zapadł wieczór--kończył ojciec--nie było już œladu tego œwietnego rozkwitu. Cała złudna ta fatamorgana była tylko mistyfikacjš, wypadkiem dziwnej symulacji materii, która podszywa się pod pozór życia. Ojciec mój był dnia tego dziwnie ożywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryskały werwš i humorem. Potem, nagle poważniejšc, znów rozpatrywał nieskończonš skalę form i odcieni, jakie przybierała wielokształtna materia. Fascynowały go formy graniczne, wštpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulików, pseudomateria, emanacja kataleptyczna mózgu, która w pewnych wypadkach rozrastała się z ust uœpionego na cały stół, napełniała cały pokój, jako bujajšca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu ciała i ducha.-- Kto wie--mówił--ile jest cierpišcych, okaleczonych, fragmentarycznych postaci życia, jak sztucznie sklecone, gwoŸdziami na gwałt zbite życie szaf i stołów, ukrzyżowanego drzewa, cichych męczenników okrutnej pomysłowoœci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidzšcych się ras drzewa, skucie ich w jednš nieszczęœliwš osobowoœć. Ile starej, mšdrej męki jest w bejcowanych słojach, żyłach i fladrach naszych starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane, wypolerowane do niepoznaki rysy, uœmiechy, spojrzenia! Twarz mego ojca, gdy to mówił, rozeszła się zamyœlonš lineaturš zmarszczek, stała się podobna do sęków i słojów starej deski, z której zheblowano wszystkie wspomnienia. Przez chwilę myœleliœmy, że ojciec popadnie w stan drętwoty, który nawiedzał go czasem, ale ocknšł się nagle, opamiętał i tak cišgnšł dalej:--Dawne, mistyczne plemiona balsamowały swych umarłych. W œciany ich mieszkań były wprawione, wmurowane ciała, twarze: w salonie stał ojciec--wypchany, wygarbowana żona-nieboszczka była dywanem pod stołem. Znałem pewnego kapitana, który miał w swej kajucie lampę-meluzynę, zrobionš przez malajskich balsamistów z jego zamordowanej kochanki. Na głowie miała ogromne rogi jelenie. W ciszy kajuty głowa ta, rozpięta między gałęziami rogów u stropu, powoli otwierała rzęsy oczu; na rozchylonych ustach lœniła błonka œliny, pękajšca od cichego szeptu. Głowonogi, żółwie i ogromne kraby, zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i pajški, przebierały w tej ciszy bez końca nogami, szły i szły na miejscu... Twarz mojego ojca przybrała naraz wyraz troski i smutku, gdy myœli jego na drogach nie wiedzieć jakich asocjacji przeszły do nowych przykładów:--Czy mam przemilczeć--mówił przyciszonym głosem--że brat mój na skutek długiej i nieuleczalnej choroby zamienił się stopniowo w zwój kiszek gumowych, że biedna moja kuzynka dniem i nocš nosiła go w poduszkach, nucšc nieszczęœliwemu stworzeniu nieskończone kołysanki nocy zimowych? Czy może być coœ smutniejszego niż człowiek zamieniony w kiszkę hegarowš? Co za rozczarowanie dla rodziców, co za dezorientacja dla ich uczuć, co za rozwianie wszystkich nadziei, wišzanych z obiecujšcym młodzieńcem! A jednak wierna miłoœć biednej kuzynki towarzyszyła mu i w tej przemianie. - Ach! nie mogę już dłużej, nie mogę tego słuchać!--jęknęła Polda przechylajšc się na krzeœle.--Ucisz go, Adelo... Dziewczęta wstały, Adela podeszła do ojca i wycišgniętym palcem uczyniła ruch zaznaczajšcy łaskotanie. Ojciec stropił się, zamilkł i zaczšł, pełen przerażenia, cofać się tyłem przed kiwajšcym się palcem Adeli. Ta szła za nim cišgle, grożšc mu jadowicie palcem, i wypierała go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewnęła przecišgajšc się. Obie z Poldš, wsparte o siebie ramionami, spojrzały sobie w oczy z uœmiechem. NEMROD Cały sierpień owego roku przebawiłem się z małym, kapitalnym pieskiem, który pewnego dnia znalazł się na podłodze naszej kuchni, niedołężny i piszczšcy, pachnšcy jeszcze mlekiem i niemowlęctwem, z nie uformowanym, okršgławym, drżšcym łebkiem, z łapkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejszš, mięciutkš sierœciš. Od pierwszego wejrzenia zdobyła sobie ta kruszynka życia cały zachwyt, cały entuzjazm chłopięcej duszy. Z jakiego nieba spadł tak niespodzianie ten ulubieniec bogów, milszy sercu od najpiękniejszych zabawek? Że też stare, zgoła nieinteresujšce pomywaczki wpadajš niekiedy na tak œwietne pomysły i przynoszš z przedmieœcia--o całkiem wczesnej, transcendentalnej porannej godzinie--takiego oto pieska do naszej kuchni! Ach! było się jeszcze--niestety--nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego łona snu, a już to szczęœcie ziœciło się, już czekało na nas, niedołężnie leżšce na chłodnej podłodze kuchni, nie docenione przez Adelę i domowników. Dlaczego nie obudzono mnie wczeœniej! Talerzyk mleka na podłodze œwiadczył o macierzyńskich impulsach Adeli, œwiadczył niestety także i o chwilach przeszłoœci, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzyństwa, w których nie brałem udziału. Ale przede mnš leżała jeszcze cała przyszłoœć. Jakiż bezmiar doœwiadczeń, eksperymentów, odkryć otwierał się teraz! Sekret życia, jego najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, poręczniejszej i zabawkowej formy odsłaniała się tu nienasyconej ciekawoœci. Było to nadwyraz interesujšce, mieć na własnoœć takš odrobinkę życia, takš czšsteczkę wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budzšcej nieskończonš ciekawoœć i respekt sekretny swš obcoœciš, niespodzianš transpozycjš tego samego wštku życia, który i w nas był, na formę od naszej odmiennš, zwierzęcš. Zwierzęta! cel nienasyconej ciekawoœci, egzemplifikacje zagadki życia, jakby stworzone po to, by człowiekowi pokazać człowieka, rozkładajšc jego bogactwo i komplikację na tysišc kalejdoskopowych możliwoœci, każdš doprowadzonš do jakiegoœ paradoksalnego krańca, do jakiejœ wybujałoœci pełnej charakteru. Nieobcišżone splotem egzotycznych interesów, mšcšcych stosunki międzyludzkie, otwierało się serce pełne sympatii dla obcych emanacji wiecznego życia, pełne miłosnej współpracujšcej ciekawoœci, która była zamaskowanym głosem samopoznania. Piesek był aksamitny, ciepły i pulsujšcy małym, pospiesznym sercem. Miał dwa miękkie płatki uszu, niebieskawe, mętne oczka, różowy pyszczek, do którego można było włożyć palec bez żadnego niebezpieczeństwa, łapki delikatne i niewinne, z wzruszajšcš, różowš brodaweczkš z tyłu, nad stopami przednich nóg. Właził nimi do miski z mlekiem, żarłoczny i niecierpliwy, chłepcšcy napój różowym języczkiem, ażeby po nasyceniu się podnieœć żałoœnie małš mordkę z kroplš mleka na brodzie i wycofać się niedołężnie z kšpieli mlecznej. Chód jego był niezgrabnym toczeniem się, bokiem na ukos w niezdecydowanym kierunku, po linii trochę pijanej i chwiejnej. Dominantš jego nastroju była jakaœ nieokreœlona i zasadnicza żałoœć, sieroctwo i bezradnoœć--niezdolnoœć do zapełnienia czymœ pustki życia pomiędzy sensacjami posiłków. Objawiało się to bezplanowoœciš i niekonsekwencjš ruchów, irracjonalnymi napadami nostalgii z żałosnym skomleniem i niemożnoœciš znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w głębi snu, w którym potrzebę oparcia się i przytulenia zaspokajać musiał używajšc do tego własnej swej osoby, zwiniętej w kłębek drżšcy--towarzyszyło mu poczucie osamotnienia i bezdomnoœci. Ach, życie--młode i wštłe życie, wypuszczone z zaufanej ciemnoœci, z przytulnego ciepła łona macierzystego w wielki i obcy, œwietlany œwiat, jakże kurczy się ono i cofa, jak wzdraga się zaakceptować tę imprezę, którš mu proponujš-- pełne awersji i zniechęcenia! Lecz zwolna mały Nemrod (otrzymał był to dumne i wojownicze imię) zaczyna smakować w życiu. Wyłšczne opanowanie obrazem macierzystej prajedni ustępuje urokowi wieloœci. Œwiat zaczyna nań nastawiać pułapki: nieznany a czarujšcy smak różnych pokarmów, czworobok porannego słońca na podłodze, na którym tak dobrze jest położyć się, ruchy własnych członków, własne łapki, ogonek, figlarnie wyzywajšcy do zabawy z samym sobš, pieszczoty ręki ludzkiej, pod którymi zwolna dojrzewa pewna swawolnoœć, wesołoœć rozpierajšca ciało i rodzšca potrzebę zgoła nowych, gwałtownych i ryzykownych ruchów--wszystko to przekupuje, przekonywa i zachęca do przyjęcia, do pogodzenia się z eksperymentem życia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumieć, że to, co mu się tu podsuwa, mimo pozorów nowoœci jest w gruncie rzeczy czymœ, co już było--było wiele razy--nieskończenie wiele razy. Jego ciało poznaje sytuacje, wrażenia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko nie dziwi go zbytnio. W obliczu każdej nowej sytuacji daje nura w swojš pamięć, w głębokš pamięć ciała, i szuka omackiem, goršczkowo--i bywa, że znajduje w sobie odpowiedniš reakcję już gotowš: mšdroœć pokoleń, złożonš w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakieœ czyny, decyzje, o których sam nie wiedział, że już w nim dojrzały, że czekały na to, by wyskoczyć. Sceneria jego młodego życia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze œcierkami o skomplikowanej i intrygujšcej woni, z kłapaniem pantofli Adeli, z jej hałaœliwym krzštaniem się--nie straszy go więcej. Przywykł uważać jš za swojš domenę, zadomowił się w niej i poczšł rozwijać w stosunku do niej niejasne poczucie przynależnoœci, ojczyzny. Chyba że niespodzianie spadał nań kataklizm w postaci szorowania podłogi-- obalenie praw natury, chlusty ciepłego ługu, podmywajšce wszystkie meble, i groŸny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpieczeństwo mija, szczotka uspokojona i nieruchoma leży cicho w kšcie, schnšca podłoga pachnie miło mokrym drzewem. Nemrod, przywrócony znowu do swych normalnych praw i do swobody na terenie własnym, czuje żywš ochotę chwytać zębami stary koc na podłodze i targać nim z całej siły na prawo i lewo. Pacyfikacja żywiołów napełnia go niewymownš radoœciš. Wtem staje jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa się czarna maszkara, potwór sunšcy szybko na pręcikach wielu pogmatwanych nóg. Do głębi wstrzšœnięty Nemrod posuwa wzrokiem za skoœnym kursem błyszczšcego owada, œledzšc w napięciu ten płaski, bezgłowy i œlepy kadłub, niesiony niesamowitš ruchliwoœciš pajęczych nóg. Coœ w nim na ten widok wzbiera, coœ dojrzewa, pęcznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jakiœ gniew albo strach, lecz raczej przyjemny i połšczony z dreszczem siły, samopoczucia, agresywnoœci. I nagle opada na przednie łapki i wyrzuca z siebie głos, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, całkiem niepodobny do zwykłego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, który się co chwila wykoleja. Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nagłego natchnienia zrodzonym języku. W kategoriach umysłu karakoniego nie ma miejsca na tę tyradę i owad odbywa dalej swš skoœnš turę ku kštowi pokoju, wœród ruchów uœwięconych odwiecznym karakonim rytuałem. Wszelako uczucia nienawiœci nie majš jeszcze trwałoœci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona radoœć życia przeistacza każde uczucie w wesołoœć. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania zmienił się niepostrzeżenie, stało się ono swojš własnš parodiš--pragnšc w gruncie rzeczy wysłowić niewymownš udatnoœć tej œwietnej imprezy życia, pełnej pikanterii, niespodzianych dreszczyków i point. PAN W kšcie między tylnymi œcianami szop i przybudówek był zaułek podwórza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamknięta między komorę, wychodek i tylnš œcianę kurnika--głucha zatoka, poza którš nie było już wyjœcia. Był to najdalszy przylšdek, Gibraltar tego podwórza, bijšcy rozpaczliwie głowš w œlepy parkan z poziomych desek, zamykajšcš i ostatecznš œcianę tego œwiata. Spod jego omszonych dyli wyciekała strużka czarnej, œmierdzšcej wody, żyła gnijšcego, tłustego błota, nigdy nie wysychajšca - jedyna droga, która poprzez granice parkanu wyprowadzała w œwiat. Ale rozpacz smrodliwego zaułka tak długo biła głowš w tę zaporę, aż rozluŸniła jednš z poziomych, potężnych desek. My, chłopcy, dokonaliœmy reszty i wyważyli, wysunęli ciężkš omszałš deskę z osady. Tak zrobiliœmy wyłom, otworzyliœmy okno na słońce. Stanšwszy nogš na desce, rzuconej jak most przez kałużę, mógł więzień podwórza w poziomej pozycji przecisnšć się przez szparę, która wypuszczała go w nowy, przewiewny i rozległy œwiat. Był tam wielki, zdziczały stary ogród. Wysokie grusze, rozłożyste jabłonie rosły tu z rzadka potężnymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipišcš siatkš białawych połysków. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywała puszystym kożuchem falisty teren. Były tam zwykłe, trawiaste ŸdŸbła łškowe z pierzastymi kitami kłosów; były delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyków i œlepych pokrzyw, pachnšce miętš; łykowate, błyszczšce babki, nakrapiane rdzš, wystrzelajšce kiœćmi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, splštane i puszyste, przepojone było łagodnym powietrzem, podbite błękitnym wiatrem i napuszczone niebem. Gdy się leżało w trawie, było się przykrytym całš błękitnš geografiš obłoków i płynšcych kontynentów, oddychało się całš rozległš mapš niebios. Od tego obcowania z powietrzem liœcie i pędy pokryły się delikatnymi włoskami, miękkim nalotem puchu, szorstkš szczecinš haczków, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przepływów tlenu. Ten nalot delikatny i białawy spokrewniał liœcie z atmosferš, dawał im srebrzysty, szary połysk fal powietrznych, cienistych zadumań między dwoma błyskami słońca. A jedna z tych roœlin, żółta i pełna mlecznego soku w bladych łodygach, nadęta powietrzem, pędziła ze swych pustych pędów już samo powietrze, sam puch w kształcie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsiškajšcych bezgłoœnie w błękitnš ciszę. Ogród był rozległy i rozgałęziony kilku odnogami i miał różne strefy i klimaty. W jednej stronie był otwarty, pełen mleka niebios i powietrza, i tam podœcielał niebu co najmiększš, najdelikatniejszš, najpuszystszš zieleń. Ale w miarę jak opadał w głšb długiej odnogi i zanurzał się w cień między tylnš œcianę opuszczonej fabryki wody sodowej, wyraŸnie pochmurniał, stawał się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodiakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu między œcianami, w szerokiej prostokštnej zatoce tracił wszelkš miarę i wpadał w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wœciekłoœci, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, dajšc upust swej pasji, panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów--ogromne wiedŸmy, rozdziewajšce się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucajšc je z siebie, spódnica za spódnicš, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe łachmany oszalałymi płatami grzebały pod sobš kłótliwe to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnšc razem wzdętš masš blach listnych, aż pod niski okap stodoły. Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga pędzi z krzykiem na przełaj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, roœnie bez miary i rachuby na całej przestrzeni, roœnie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dwójnasób, w trójnasób, w inny jakiœ, wyrodny czas, w nieznanš dymensję, w obłęd. O tej godzinie opanowywał mnie szał łowienia motyli, pasja œcigania tych migocšcych plamek, tych błędnych, białych płatków, trzęsšcych się w rozognionym powietrzu niedołężnym gzygzakiem. I zdarzyło się wówczas, że któraœ z tych jaskrawych plamek rozpadła się w locie na dwie, potem na trzy--i ten drgajšcy, oœlepiajšco biały trójpunkt wiódł mnie, jak błędny ognik, przez szał bodiaków, palšcych się w słońcu. Dopiero na granicy łopuchów zatrzymałem się, nie œmiejšc się pogršżyć w to głuche zapadlisko. Wtedy nagle ujrzałem go. Zanurzony po pachy w łopuchach, kucał przede mnš. Widziałem jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strzęp surduta. Przyczajony jak do skoku, siedział tak--z barami jakby wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczšcej w słońcu twarzy lał się pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z jakimœ ogromnym brzemieniem. Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który mnie ujšł jakby w kleszcze. Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokim i wypukłym jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie bruzdy. Nie wiadomo, czy ból, czy palšcy żar słońca, czy nadludzkie natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia. Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały wcale. Były to pękajšce gałki, wytężone najwyższym uniesieniem bólu albo dzikš rozkoszš natchnienia. I nagle z tych rysów, nacišgniętych do pęknięcia, wyboczył się jakiœ straszny, załamany cierpieniem grymas i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim, wybaczał się coraz bardziej, aż wyłamał się ryczšcym, charczšcym kaszlem œmiechu. Do głębi wstrzšœnięty, widziałem, jak huczšc œmiechem z potężnych piersi, dŸwignšł się powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z rękoma w opadajšcych łachmanach spodni, uciekał, człapišc przez łopocšce blachy łopuchów, wielkimi skokami--Pan bez fletu, cofajšcy się w popłochu do swych ojczystych kniei. PAN KAROL Po południu w sobotę mój wuj, Karol, wdowiec słomiany, wybierał się pieszo do letniska, oddalonego o godzinę drogi od miasta, do żony i dzieci, które tam na wywczasach bawiły. Od czasu wyjazdu żony mieszkanie było nie sprzštane, łóżko nie zaœcielane nigdy. Pan Karol przychodził do mieszkania póŸnš nocš, sponiewierany, spustoszony przez nocne pohulanki, przez które go wlokły te dni upalne i puste. Zmięta, chłodna, dziko rozrzucona poœciel była dlań wówczas jakšœ błogš przystaniš, wyspš zbawczš, do której przypadał ostatkiem sił jak rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w ciemnoœci zapadał się gdzieœ między białawe chmury, pasma i zwały chłodnego pierza i spał tak w niewiadomym kierunku, na wspak, głowš na dół, wbity ciemieniem w puszysty mišższ poœcieli, jak gdyby chciał we œnie przewiercić, przewędrować na wskroœ te rosnšce nocš, potężne masywy pierzyn. Walczył we œnie z tš poœcielš, jak pływak z wodš, ugniatał jš i miesił ciałem, jak ogromnš dzieżę ciasta, w którš się zapadał, i budził się o szarym œwicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego stosu poœcieli, którego zmóc nie mógł w ciężkich zapasach nocnych. Tak na wpół wyrzucony z toni snu, wisiał przez chwilę nieprzytomny na krawędzi nocy, chwytajšc piersiami powietrze, a poœciel rosła dokoła niego, puchła i nakisała--i zarastała go znowu zwałem ciężkiego, białawego ciasta. Spał tak do póŸnego przedpołudnia, podczas gdy poduszki układały się w wielkš, białš, płaskš równinę, po której wędrował uspokojony sen jego. Tymi białymi goœcińcami powracał powoli do siebie, do dnia, do jawy--i wreszcie otwierał oczy, jak œpišcy pasażer, gdy pocišg zatrzymuje się na stacji. W pokoju panował odstały półmrok z osadem wielu dni samotnoœci i ciszy. Tylko okno kipiało od rannego rojowiska much i story płonęły jaskrawo. Pan Karol wyziewał ze swego ciała, z głębi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie chwytało go tak konwulsyjnie, jak gdyby chciało go odwrócić na nice. Tak wyrzucał z siebie ten piasek, te ciężary--nie strawione restancje dnia wczorajszego. Ulżywszy sobie w ten sposób, i swobodniejszy, wcišgał do notesu wydatki, kalkulował, obliczał i marzył. Potem leżał długo nieruchomy, z szklanymi oczyma, które były koloru wody, wypukłe i wilgotne. W wodnistym półmroku pokoju, rozjaœnionym refleksem dnia upalnego za storami, oczy jego jak maleńkie lusterka odbijały wszystkie błyszczšce przedmioty: białe plamy słońca w szparach okna, złoty prostokšt stor, i powtarzały, jak kropla wody, cały pokój z ciszš dywanów i pustych krzeseł. Tymczasem dzień za storami huczał coraz płomienniej bzykaniem much oszalałych od słońca. Okno nie mogło pomieœcić tego białego pożaru i story omdlewały od jasnych falowań. Wtedy wywlekał się z poœcieli i siedział jeszcze jakiœ czas na łóżku, stękajšc bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie ciało zaczynało skłaniać się do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewajšcym tłuszczem, znękanym od nadużyć płciowych, ale wcišż wzbierajšcym bujnymi sokami, zdawał się teraz zwolna dojrzewać w tej ciszy jego przyszły los. Gdy tak siedział w bezmyœlnym, wegetatywnym osłupieniu, cały zamieniony w kršżenie, w respirację, w głębokie pulsowanie soków, rosła w głębi jego ciała, spoconego i pokrytego włosem w rozlicznych miejscach, jakaœ niewiadoma, nie sformułowana przyszłoœć, niby potworna naroœl, wyrastajšca fantastycznie w nieznanš dymensję. Nie przerażał się jej, gdyż czuł już swojš tożsamoœć z tym niewiadomym a ogromnym, które miało nadejœć, i rósł razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdrętwiały spokojnš grozš, odpoznajšc przyszłego siebie w tych kolosalnych wykwitach, w tych fantastycznych spiętrzeniach, które przed jego wzrokiem wewnętrznym dojrzewały. Jedno jego oko lekko wtedy zbaczało na zewnštrz, jak gdyby odchodziło w inny wymiar. Potem z tych bezmyœlnych otumanieni z tych zatraconych dali powracał znów do siebie i do chwili; widział swe stopy na dywanie, tłuste i delikatne jak u kobiety, i powoli wyjmował złote spinki z mankietów dziennej koszuli. Potem szedł do kuchni i znajdował tam w cienistym kšcie wiaderko z wodš, kršżek cichego, czujnego zwierciadła, które nań tam czekało--jedyna żywa i wiedzšca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewał do miednicy wody i kosztował skórš jej młodej i odstałej, słodkawej mokroœci. Długo i starannie robił toaletę, nie spieszšc się i włšczajšc pauzy między poszczególne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie uznawało go, te meble i œciany œledziły za nim z milczšcš krytykš. Czuł się, wchodzšc w ich ciszę, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym królestwie, w którym płynšł inny, odrębny czas. Otwierajšc własne szuflady, miał uczucie złodzieja i chodził mimo woli na palcach, bojšc się obudzić hałaœliwe i nadmierne echo, czekajšce drażliwie na najlżejszš przyczynę, by wybuchnšć. A gdy wreszcie, idšc cicho od szafy do szafy, znajdował kawałek po kawałku wszystko potrzebne i kończył toaletę wœród tych mebli, które tolerowały go w milczeniu, z nieobecnš minš, i wreszcie był gotów, to stojšc na odejœciu z kapeluszem w ręku, czuł się zażenowany, że i w ostatniej chwili nie mógł znaleŸć słowa, które by rozwišzało to wrogie milczenie, i odchodził ku drzwiom zrezygnowany, zwolna, ze spuszczonš głowš--gdy w przeciwnš stronę oddalał się tymczasem bez poœpiechu--w głšb zwierciadła--ktoœ odwrócony na zawsze plecami--przez pustš amfiladę pokojów, które nie istniały. SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkrótszych, sennych dni zimowych, ujętych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane krawędzie zmierzchów, gdy miasto rozgałęziało się coraz głębiej w labirynty zimowych nocy, z trudem przywoływane przez krótki œwit do opamiętania, do powrotu-- ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze. Twarz jego i głowa zarastały wówczas bujnie i dziko siwym włosem, sterczšcym nieregularnie wiechciami, szczecinami, długimi pędzlami, strzelajšcymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa--co nadawało jego fizjonomii wyglšd starego, nastroszonego lisa. Węch jego i słuch zaostrzał się niepomiernie i znać było po grze jego milczšcej i napiętej twarzy, że za poœrednictwem tych zmysłów pozostaje on w cišgłym kontakcie z niewidzialnym œwiatem ciemnych zakamarków, dziur mysich, zmurszałych przestrzeni pustych pod podłogš i kanałów kominowych. Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypišce życie podłogi miały w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i współspiskowca. Absorbowało go to w tym stopniu, że pogršżał się zupełnie w tej niedostępnej dla nas sferze, z której nie próbował zdawać nam sprawy. Nieraz musiał strzepywać palcami i œmiać się cicho do siebie samego, gdy te wybryki niewidzialnej sfery stawały się zbyt absurdalne; porozumiewał się wówczas spojrzeniem z naszym kotem, który również wtajemniczony w ten œwiat, podnosił swš cynicznš, zimnš, porysowanš pręgami twarz, mrużšc z nudów i obojętnoœci skoœne szparki oczu. Zdarzało się podczas obiadu, że wœród jedzenia odkładał nagle nóż i widelec i z serwetš zawišzanš pod szyjš podnosił się kocim ruchem, skradał na brzuœcach palców do drzwi sšsiedniego, pustego pokoju i z największš ostrożnoœciš zaglšdał przez dziurkę od klucza. Potem wracał do stołu, jakby zawstydzony, z zakłopotanym uœmiechem, wœród mruknięć i niewyraŸnych mamrotań, odnoszšcych się do wewnętrznego monologu, w którym był pogršżony. Ażeby mu sprawić pewnš dystrakcję i oderwać go od chorobliwych dociekań, wycišgała go matka na wieczorne spacery, na które szedł, milczšc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny duchem. Raz nawet poszliœmy do teatru. ZnaleŸliœmy się znowu w tej wielkiej, Ÿle oœwietlonej i brudnej sali, pełnej sennego gwaru ludzkiego i bezładnego zamętu. Ale gdy przebrnęliœmy przez ciżbę ludzkš, wynurzyła się przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo jakiegoœ innego firmamentu. Wielkie, malowane maski różowe, z wydętymi policzkami, nurzały się w ogromnym płóciennym przestworzu. To sztuczne niebo szerzyło się i płynęło wzdłuż i w poprzek, wzbierajšc ogromnym tchem patosu i wielkich gestów, atmosferš tego œwiata sztucznego i pełnego blasku, który budował się tam, na dudnišcych rusztowaniach sceny. Dreszcz płynšcy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech ogromnego płótna, od którego rosły i ożywały maski, zdradzał iluzorycznoœć tego firmamentu, sprawiał to drganie rzeczywistoœci, które w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski trzepotały czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szeptały coœ bezgłoœnie i wiedziałem, że przyjdzie chwila, kiedy napięcie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny pęknie naprawdę, uniesie się i ukaże rzeczy niesłychane i olœniewajšce. Lecz nie było mi dane doczekać tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zaczšł zdradzać pewne oznaki zaniepokojenia, chwytał się za kieszenie i wreszcie oœwiadczył, że zapomniał portfelu z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Po krótkiej naradzie z matkš, w której uczciwoœć Adeli została poddana pospiesznej, ryczałtowej ocenie, zaproponowano mi, żebym wyruszył do domu na poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpoczęcia widowiska było jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinnoœci mogłem na czas powrócić. Wyszedłem w noc zimowš, kolorowš od iluminacji nieba. Była to jedna z tych jasnych nocy, w których firmament gwiezdny jest tak rozległy i rozgałęziony, jakby rozpadł się, rozłamał i podzielił na labirynt odrębnych niebios, wystarczajšcych do obdzielenia całego miesišca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przygód, awantur i karnawałów. Jest lekkomyœlnoœciš nie do darowania wysyłać w takš noc młodego chłopca z misjš ważnš i pilnš, albowiem w jej półœwietle zwielokrotniajš się, plšczš i wymieniajš jedne z drugimi ulice. Otwierajš się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraŸnia wytwarza złudne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice majš swe miejsce i nazwę, a noc w niewyczerpanej swej płodnoœci nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wcišż nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynajš się zazwyczaj niewinnie od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejœcia. Powstajš ponętne kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakšœ nie wypróbowanš przecznicš. Ale tym razem zaczęło się inaczej. Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem, że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz po chwili wydało mi się to niepotrzebnš stratš czasu, gdyż noc nie była wcale zimna, przeciwnie - pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejœ fałszywej wiosny. Œnieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo, które pachniało fiołkami. W takie same baranki rozpuœciło się niebo, w którym księżyc dwoił się i troił, demonstrujšc w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obnażało tego dnia wewnętrznš swš konstrukcję w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazujšcych spirale i słoje œwiatła, przekroje seledynowych brył nocy, plazmę przestworzy, tkankę rojeń nocnych. W takš noc nie podobna iœć Podwalem ani żadnš innš z ciemnych ulic, które sš odwrotnš stronš, niejako podszewkš czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej póŸnej porze bywajš czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcšcych sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi sš wyłożone. Te prawdziwie szlachetne handle, w póŸnš noc otwarte, były zawsze przedmiotem moich goršcych marzeń. Słabo oœwietlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb, laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeœ tam znaleŸć ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów, żywe salamandry i bazyliszki, korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksišżki, stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiajšcych historyj. Pamiętam tych starych i pełnych godnoœci kupców, którzy obsługiwali klientów ze spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mšdroœci i wyrozumienia dla ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam jedna księgarnia, w której raz oglšdałem rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmujšc zasłonę z tajemnic dręczšcych i upojnych. Tak rzadko zdarzała się sposobnoœć odwiedzania tych sklepów-- i w dodatku z małš, lecz wystarczajšcš sumš pieniędzy w kieszeni. Nie można było pominšć tej okazji mimo ważnoœci misji powierzonej naszej gorliwoœci. Trzeba się było zapuœcić według mego obliczenia w bocznš uliczkę, minšć dwie albo trzy przecznice, ażeby osišgnšć ulicę nocnych sklepów. To oddalało mnie od celu, ale można było nadrobić spóŸnienie, wracajšc drogš na Żupy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skręciłem w wiadomš mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli szedłem, baczšc, by nie zmylić drogi. Tak minšłem już trzeciš czy czwartš przecznicę, a upragnionej ulicy wcišż nie było. W dodatku nawet konfiguracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani œladu. Szedłem ulicš, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamknięte, œlepe odblaskiem księżyca. Po drugiej stronie tych domów musi prowadzić właœciwa ulica, od której te domy sš dostępne--myœlałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, rezygnujšc w duchu z myœli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stšd prędko w znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie też ona mnie wyprowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany goœciniec, bardzo długi i prosty. Owiał mnie od razu oddech szerokiej przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogrodów malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały parki i mury sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańskš w jej dolnych i rzadko zwiedzanych okolicach. Œwiatło księżyca, rozpuszczone w tysišcznych barankach, w łuskach srebrnych na niebie, było blade i tak jasne jak w dzień--tylko parki i ogrody czerniały w tym srebrnym krajobrazie. Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do przekonania, że mam przed sobš tylnš i nigdy nie widzianš stronę gmachu gimnazjalnego. Właœnie dochodziłem do bramy, która ku memu zdziwieniu była otwarta, sień oœwietlona. Wszedłem i znalazłem się na czerwonym chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrzeżony przekraœć się przez budynek i wyjœć przedniš bramš, skracajšc sobie znakomicie drogę. Przypomniałem sobie, że o tej póŸnej godzinie musi się w sali profesora Arendta odbywać jedna z lekcyj nadobowišzkowych, prowadzona w póŸnš noc, na które zbieraliœmy się zimowš porš, płonšc szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnšł nas ten znakomity nauczyciel. Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej ciemnej sali, na której œcianach ogromniały i łamały się cienie naszych głów, rzucane od dwóch małych œwieczek płonšcych w szyjkach butelek. Prawdę mówišc, niewieleœmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawiał zbyt œcisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i układali się na ławkach do powierzchownej drzemki. I tylko najpilniejsi rysowali pod samš œwiecš, w złotym kręgu jej blasku. Czekaliœmy zazwyczaj długo na przyjœcie profesora, nudzšc się wœród sennych rozmów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził-- mały, z pięknš brodš, pełen ezoterycznych uœmiechów, dyskretnych przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaciskał za sobš drzwi gabinetu, przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego głowš ciżba gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantalidów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnšcy od lat w tym muzeum gipsów. Zmierzch tego pokoju mętniał i za dnia i przelewał się sennie od gipsowych marzeń, pustych spojrzeń, blednšcych owali i zamyœleń odchodzšcych w nicoœć. Lubiliœmy nieraz podsłuchiwać pod drzwiami-- ciszy, pełnej westchnień i szeptów tego kruszejšcego w pajęczynach rumowiska, tego rozkładajšcego się w nudzie i monotonii zmierzchu bogów. Profesor przechadzał się dostojnie, pełen namaszczenia, wzdłuż pustych ławek, wœród których rozrzuceni małymi grupkami, rysowaliœmy coœ w szarym odblasku nocy zimowej. Było zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie koledzy moi układali się do snu. Œwieczki powoli dogasały w butelkach. Profesor pogršżał się w głębokš witrynę, pełnš starych foliałów, staromodnych ilustracyj, sztychów i druków. Pokazywał nam wœród ezoterycznych gestów stare litografie wieczornych pejzaży, gęstwiny nocne, aleje zimowych parków, czerniejšce na białych drogach księżycowych. Wœród sennych rozmów upływał niespostrzeżenie czas i biegł nierównomiernie, robišc niejako węzły w upływie godzin, połykajšc kędyœ całe puste interwały trwania, Niespostrzeżenie, bez przejœcia, odnajdywaliœmy naszš czeredę już w drodze powrotnej na białej od œniegu œcieżce szpaleru, flankowanej czarnš, suchš gęstwinš krzaków. Szliœmy wzdłuż tego włochatego brzegu ciemnoœci, ocierajšc się o niedŸwiedzie futro krzaków, trzaskajšcych pod naszymi nogami w jasnš noc bezksiężycowš, w mleczny, fałszywy dzień, daleko po północy. Rozprószona biel tego œwiatła, mżšca ze œniegu, z bladego powietrza, z mlecznych przestworzy, była jak szary papier sztychu, na którym głębokš czerniš plštały się kreski i szrafirunki gęstych zaroœli. Noc powtarzała teraz głęboko po północy te serie nokturnów, sztychów nocnych profesora Arendta, kontynuowała jego fantazje. W tej czarnej gęstwinie parku, we włochatej sierœci zaroœli, w masie kruchego chrustu były miejscami nisze, gniazda najgłębszej puszystej czarnoœci, pełne plštaniny, sekretnych gestów, bezładnej rozmowy na migi. Było w tych gniazdach zacisznie i ciepło. Siadaliœmy tam na letnim miękkim œniegu w naszych włochatych płaszczach, zajadajšc orzechy, których pełna była leszczynowa ta gęstwina w owš wiosennš zimę. Przez zaroœla przewijały się bezgłoœnie kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszšce zwierzštka, œmierdzšce kożuchem, wydłużone, na niskich łapkach. Podejrzewaliœmy, że były między nimi okazy gabinetu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejšce, uczuwały w tę białš noc w swym pustym wnętrzu głos starego instynktu, głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudny żywot. Ale powoli fosforescencja wiosennego œniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna i gęsta oćma przed œwitem. Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym œniegu, inni domacywali się w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do ciemnych wnętrzy, w sen rodziców i braci, w dalszy cišg głębokiego chrapania, które doganiali na swych spóŸnionych drogach. Te nocne seanse pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominšć sposobnoœci, by nie zaglšdnšć na moment do sali rysunkowej, postanawiajšc, że nie pozwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótkš chwilkę. Ale wstępujšc po tylnych, cedrowych schodach, pełnych dŸwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy nie widzianej stronie gmachu. Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej ciszy. Korytarze były w tym skrzydle obszerniejsze, wysłane pluszowym dywanem i pełne wytwornoœci. Małe, ciemno płonšce lampy œwieciły na ich zagięciach. Minšwszy jedno takie kolano, znalazłem się na korytarzu jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy. Jedna jego œciana otwierała się szerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania. Zaczynała się tu przed oczyma długa amfilada pokojów, biegnšcych w głšb i urzšdzonych z olœniewajšcš wspaniałoœciš. Szpalerem obić jedwabnych, luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pajšków biegł wzrok w puszysty mišższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wirowania i migotliwych arabesek, plšczšcych się girland i pšczkujšcych kwiatów. Głęboka cisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń, które oddawały sobie zwierciadła, i popłochu arabesek, biegnšcych wysoko fryzami wzdłuż œcian i gubišcych się w sztukateriach białych sufitów. Z podziwem i czciš stałem przed tym przepychem, domyœlałem się, że nocna moja eskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora, przed jego prywatne mieszkanie. Stałem przygwożdżony ciekawoœciš, z bijšcym sercem, gotów do ucieczki za najlżejszym szmerem. Jakże mógłbym, przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwałe wœcibstwo? W którymœ z głębokich pluszowych foteli mogła, nie dostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieœć nagle na mnie oczy znad ksišżki--czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas wytrzymać nie umiał. Ale cofnšć się w połowie drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbym był sobie za tchórzostwo. Zresztš głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychu wnętrzach, oœwietlonych przyćmionym œwiatłem nie okreœlonej pory. Przez arkady korytarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże, oszklone drzwi, prowadzšce na taras. Było tak cicho wokoło, że nabrałem odwagi. Nie wydawało mi się to połšczone ze zbyt wielkim ryzykiem, zejœć z paru stopni, prowadzšcych do poziomu sali, w kilku susach przebiegnšć wielki, kosztowny dywan i znaleŸć się na tarasie, z którego bez trudu dostać się mogłem na dobrze mi znanš ulicę. Uczyniłem tak. Zeszedłszy na parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelajšce tam z wazonów aż do arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właœciwie na gruncie neutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej œciany. Był on rodzajem wielkiej loggii, łšczšcej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim. Była to niejako odnoga tego placu i niektóre meble stały już na bruku. Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłem się znów na ulicy. Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły się na drugš stronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które rozœwietlał swš niewidzialnš obecnoœciš, zdawał się mieć przed sobš jeszcze nieskończonš drogę i, zatopiony w swych zawiłych procederach niebieskich, nie myœlał o œwicie. Na ulicy czerniało kilka dorożek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemišce kraby czy karakony. WoŸnica nachylił się z wysokiego kozła. Miał twarz drobnš, czerwonš i dobrodusznš.--Pojedziemy, paniczu?--zapytał. Powóz zadygotał we wszystkich stawach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na lekkich obręczach. Ale kto w takš noc powierza się kaprysom nieobliczalnego dorożkarza? Wœród klekotu szprych, wœród dudnienia pudła i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi. Kiwał na wszystko niedbale i pobłażliwie głowš i podœpiewywał sobie, jadšc drogš okrężnš przez miasto. Przed jakimœ szynkiem stała grupa dorożkarzy, kiwajšc nań przyjaŸnie rękami. Odpowiedział im coœ radoœnie, po czym nie zatrzymujšc pojazdu, rzucił mi lejce na kolana, spuœcił się z kozła i przyłšczył do gromady kolegów. Koń, stary mšdry koń dorożkarski, oglšdnšł się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim kłusem. Właœciwie koń ten budził zaufanie--wydawał się mšdrzejszy od woŸnicy. Ale powozić nie umiałem--trzeba się było zdać na jego wolę. Wjechaliœmy na podmiejskš ulicę ujętš z obu stron w ogrody. Ogrody te przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne, a te w lasy. Nie zapomnę nigdy tej jazdy œwietlistej w najjaœniejszš noc zimowš. Kolorowa mapa niebios wyogromniała w kopułę niezmiernš, na której spiętrzyły się fantastyczne lšdy, oceany i morza, porysowane liniami wirów i pršdów gwiezdnych, œwietlistymi liniami geografii niebieskiej. Powietrze stało się lekkie do oddychania i œwietlane jak gaza srebrna. Pachniało fiołkami. Spod wełnianego jak białe karakuły œniegu wychylały się anemony drżšce, z iskrš œwiatła księżycowego w delikatnym kielichu. Las cały zdawał się iluminować tysišcznymi œwiatłami, gwiazdami, które rzęsiœcie ronił grudniowy firmament. Powietrze dyszało jakšœ tajnš wiosnš, niewypowiedzianš czystoœciš œniegu i fiołków. Wjechaliœmy w teren pagórkowaty. Linie wzgórzy, włochatych nagimi rózgami drzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo. Ujrzałem na tych szczęœliwych zboczach całe grupy wędrowców, zbierajšcych wœród mchu i krzaków opadłe i mokre od œniegu gwiazdy. Droga stała się stroma, koń poœlizgiwał się i z trudem cišgnšł pojazd, grajšcy wszystkimi przegubami. Byłem szczęœliwy. Pierœ moja wchłaniała tę błogš wiosnę powietrza, œwieżoœć gwiazd i œniegu. Przed piersiš konia zbierał się wał białej piany œnieżnej, coraz wyższy i wyższy. Z trudem przekopywał się koń przez czystš i œwieżš jego masę. Wreszcie ustał. Wyszedłem z dorożki. Dyszał ciężko ze zwieszonš głowš. Przytuliłem jego łeb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach lœniły łzy. Wtedy ujrzałem na jego brzuchu okršgłš czarnš ranę.---Dlaczego mi nie powiedziałeœ?--szepnšłem ze łzami.--Drogi mój--to dla ciebie--rzekł i stał się bardzo mały, jak konik z drzewa. Opuœciłem go. Czułem się dziwnie lekki i szczęœliwy. Zastanawiałem się, czy czekać na małš kolejkę lokalnš, która tu zajeżdżała, czy też pieszo wrócić do miasta. Zaczšłem schodzić stromš serpentynš wœród lasu, poczštkowo idšc krokiem lekkim, elastycznym, potem, nabierajšc rozpędu, przeszedłem w posuwisty szczęœliwy bieg, który zmienił się wnet w jazdę jak na nartach. Mogłem dowoli regulować szybkoœć, kierować jazdš przy pomocy lekkich zwrotów ciała. W pobliżu miasta zahamowałem ten bieg tryumfalny, zmieniajšc go na przyzwoity krok spacerowy. Księżyc stał jeszcze cišgle wysoko. Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepień w coraz to kunsztowniejsze konfiguracje nie miały końca. Jak srebrne astrolabium otwierało niebo w tę noc czarodziejskš mechanizm wnętrza i ukazywało w nieskończonych ewolucjach złocistš matematykę swych kół i trybów. Na rynku spotkałem ludzi zażywajšcych przechadzki. Wszyscy, oczarowani widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba. Troska o portfel opuœciła mnie zupełnie. Ojciec, pogršżony w swych dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem. W takš noc, jedynš w roku, przychodzš szczęœliwe myœli, natchnienia, wieszcze tknięcia palca bożego. Pełen pomysłów i inspiracji, chciałem skierować się do domu, gdy zaszli mi drogę koledzy z ksišżkami pod pachš. Zbyt wczeœnie wyszli do szkoły, obudzeni jasnoœciš tej nocy, która nie chciała się skończyć. Poszliœmy gromadš na spacer stromo spadajšcš ulicš, z której wiał powiew fiołków, niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzyła się na œniegu, czy też œwit już wstawał... ULICA KROKODYLI Mój ojciec przechowywał w dolnej szufladzie swego głębokiego biurka starš i pięknš mapę naszego miasta. Był to cały wolumen in folio pergaminowych kart, które pierwotnie spojone skrawkami płótna, tworzyły ogromnš mapę œciennš w kształcie panoramy z ptasiej perspektywy. Zawieszona na œcianie, zajmowała niemal przestrzeń całego pokoju i otwierała daleki widok na całš dolinę Tyœmienicy, wijšcej się falisto bladozłotš wstęgš, na całe pojezierze szeroko rozlanych moczarów i stawów, na pofałdowane przedgórza, cišgnšce się ku południowi, naprzód z rzadka, potem coraz tłumniejszymi pasmami, szachownicš okršgławych wzgórzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miarę jak odchodziły ku złotawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwiędłej dali peryferii wynurzało się miasto i rosło ku przodowi, naprzód jeszcze w nie zróżnicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach domów, poprzecinanych głębokimi parowami ulic, by bliżej jeszcze wyodrębnić się w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostrš wyrazistoœciš widoków oglšdanych przez lunetę. Na tych bliższych planach wydobył sztycharz cały zawikłany i wieloraki zgiełk ulic i zaułków, ostrš wyrazistoœć gzymsów, architrawów, archiwolt i pilastrów, œwiecšcych w póŸnym i ciemnym złocie pochmurnego popołudnia, które pogršża wszystkie załomy i framugi w głębokiej sepii cienia. Bryły i pryzmy tego cienia wcinały się, jak plastry ciemnego miodu, w wšwozy ulic, zatapiały w swej ciepłej, soczystej masie tu całš połowę ulicy, tam wyłom między domami, dramatyzowały i orkiestrowały ponurš romantykš cieni tę wielorakš polifonię architektonicznš. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospektów, okolica Ulicy Krokodylej œwieciła pustš bielš, jakš na kartach geograficznych zwykło się oznaczać okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam były czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym piœmie, w odróżnieniu od szlachetnej antykwy innych napisów. Widocznie kartograf wzbraniał się uznać przynależnoœć tej dzielnicy do zespołu miasta i zastrzeżenie swe wyraził w tym odrębnym i postponujšcym wykonaniu. Aby zrozumieć tę rezerwę, musimy już teraz zwrócić uwagę na dwuznaczny i wštpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegajšcy od zasadniczego tonu całego miasta. Był to dystrykt przemysłowo-handlowy z podkreœlonym jaskrawo charakterem trzeŸwej użytkowoœci. Duch czasu, mechanizm ekonomiki, nie oszczędził i naszego miasta i zapuœcił korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwinšł się w pasożytniczš dzielnicę. Kiedy w starym mieœcie panował wcišż jeszcze nocny, pokštny handel, pełen solennej ceremonialnoœci, w tej nowej dzielnicy rozwinęły się od razu nowoczesne, trzeŸwe formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmurszałym gruncie miasta, wystrzelił tu bujnš, lecz pustš i bezbarwnš wegetacjš tandetnej, lichej pretensjonalnoœci. Widziało się tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z popękanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzymały szybko sklecone portale, które dopiero bliższe przyjrzenie demaskowało jako nędzne imitacje wielkomiejskich urzšdzeń. Wadliwe, mętne i brudne szyby, łamišce w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera jałowych tych wnętrzy, osiadajšcych pajęczynš i kłakami kurzu na wysokich półkach i wzdłuż odartych i kruszšcych się œcian, wyciskały tu, na sklepach, piętno dzikiego Klondike'u. Tak cišgnęły się jeden za drugim, magazyny krawców, konfekcje, składy porcelany, drogerie, zakłady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosiły ukoœnie lub w półkolu biegnšce napisy ze złoconych plastycznych liter: CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszkańcy miasta trzymali się z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez gęstoœci, przez istnš lichotę moralnš, tę tandetnš odmianę człowieka, która rodzi się w takich efemerycznych œrodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej pokusy zdarzało się, że ten lub ów z mieszkańców miasta zabłškiwał się na wpół przypadkiem w tę wštpliwš dzielnicę. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, pławienia się w tym płytkim błocie wspólnoty, łatwej intymnoœci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta była eldoradem takich dezerterów moralnych, takich zbiegów spod sztandaru godnoœci własnej. Wszystko zdawało się tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zapraszało sekretnym mrugnięciem, cynicznie artykułowanym gestem, wyraŸnie przymrużonym perskim okiem--do nieczystych nadziei, wszystko wyzwalało z pęt niskš naturę. Mało kto, nie uprzedzony, spostrzegał dziwnš osobliwoœć tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w poœpiechu wyrosłym mieœcie nie można było sobie pozwolić na luksus kolorów. Wszystko tam było szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak w ilustrowanych prospektach. Podobieństwo to wychodziło poza zwykłš metaforę, gdyż chwilami, wędrujšc po tej częœci miasta, miało się w istocie wrażenie, że wertuje się w jakimœ prospekcie, w nudnych rubrykach komercjalnych ogłoszeń, wœród których zagnieŸdziły się pasożytniczo podejrzane anonse, drażliwe notatki, wštpliwe ilustracje; i wędrówki te były równie jałowe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji, pędzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druków. Wchodziło się do jakiegoœ krawca, żeby zamówić ubranie--ubranie o taniej elegancji, tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal był wielki i pusty, bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopiętrowe półki wznoszš się jedne nad drugimi w nie okreœlonš wysokoœć tej hali. Kondygnacje pustych półek wyprowadzajš wzrok w górę aż pod sufit, który może być niebem--lichym, bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny, które widać przez otwarte drzwi, pełne sš aż pod sufit pudeł i kartonów, piętrzšcych się ogromnš kartotekš, która rozpada się w górze, pod zagmatwanym niebem strychu w kubaturę pustki, w jałowy budulec nicoœci. Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi œwiatło, gdyż przestrzeń sklepu już napełniona jest, jak wodš, indyferentnš szarš poœwiatš, która nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija się jakiœ smukły młodzieniec, zadziwiajšco usłużny, giętki i nieodporny, ażeby dogodzić naszym życzeniom i zalać nas taniš i łatwš wymowš subiekta. Ale gdy, gadajšc, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fałduje i drapuje niekończšcš się strugę materiału, przepływajšcš przez jego ręce, formujšc z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, cała ta manipulacja wydaje się czymœ nieistotnym, pozorem, komediš, ironicznie zarzuconš zasłonš na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smukłe i czarne, każda z jakšœ skazš pięknoœci (charakterystycznš dla tej dzielnicy wybrakowanych artykułów), wchodzš i wychodzš, stajš w drzwiach magazynów, sondujšc oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona doœwiadczonym rękom subiekta) dojrzewa do punktu właœciwego. Subiekt przymila się i kryguje i chwilami robi wrażenie transwestyty. Chciałoby się go ujšć pod miękko zarysowanš brodę lub uszczyp-nšć w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym półspojrzeniem dyskretnie zwraca uwagę na markę ochronnš towaru, markę o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru ubrania schodzi na plan dalszy. Ten miękki do efeminacji i zepsuty młodzieniec, pełen zrozumienia dla najintymniejszych poruszeń klienta, przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, całš bibliotekę znaków ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego zbieracza. Pokazywało się wówczas, że magazyn konfekcji był tylko fasadš, za którš kryła się antykwarnia, zbiór wysoce dwuznacznych wydawnictw i druków prywatnych. Usłużny subiekt otwiera dalsze składy, wypełnione aż pod sufit ksišżkami, rycinami, fotografiami. Te winiety, te ryciny przechodzš stokrotnie najœmielsze nasze marzenia. Takich kulminacyj zepsucia, takich wymyœlnoœci wyuzdania nie przeczuwaliœmy nigdy. Panienki sklepowe przesuwajš się coraz częœciej pomiędzy szeregami ksišżek, szare i papierowe, ale pełne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o lœnišcej i tłustej czarnoœci, która zaczajona w oczach, z nagła wybiegała z nich zygzakiem lœnišcego karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumieńcach, w pikantnych stygmatach pieprzyków, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradzała się rasa zapiekłej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka gęsta i aromatyczna zdawała się plamić ksišżki, które brały one do oliwkowej dłoni, ich dotknięcia zdawały się je farbować i zostawiać w powietrzu ciemny deszcz piegów, smugę tabaki, jak purchawka o podniecajšcej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwišzłoœć zrzucała coraz bardziej hamulce pozorów. Subiekt, wyczerpawszy swš natarczywš aktywnoœć, przechodził powoli do kobiecej biernoœci. Leży teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych wœród rejonów ksišżek, w jedwabnej pidżamie, odsłaniajšcej kobiecy dekolt. Panienki demonstrujš, jedna przed drugš, figury i pozycje rycin okładkowych, inne zasypiajš już na prowizorycznych posłaniach. Nacisk na klienta rozluŸniał się. Wypuszczano go z kręgu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie samemu. Subiektki, zajęte rozmowš, nie zwracały nań więcej uwagi. Odwrócone do niego tyłem lub bokiem, przystawały w aroganckim kontra poœcie, przestępowały z nogi na nogę, grajšc kokieteryjnym obuwiem, przepuszczały z góry na dół po smukłym ciele wężowš grę członków, atakujšc niš spoza swej niedbałej nieodpowiedzialnoœci podnieconego widza, którego ignorowały. Tak cofano się, wsuwano w głšb z wyrachowaniem, otwierajšc wolnš przestrzeń dla aktywnoœci goœcia. Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, ażeby wymknšć się nieprzewidzianym konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydostać się na ulicę. Nikt nas nie zatrzymuje. Przez korytarze ksišżek, pomiędzy długimi regałami czasopism i druków wydostajemy się ze sklepu i oto jesteœmy w tym miejscu Ulicy Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu widać niemal całš długoœć tego szerokiego traktu aż do dalekich, nie wykończonych zabudowań dworca kolejowego. Jest to szary dzień, jak zawsze w tej okolicy, i cała sceneria wydaje się chwilami fotografiš z ilustrowanej gazety, tak szare, tak płaskie sš domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywistoœć jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza swš imitatywnoœć. Chwilami ma się wrażenie, że tylko na małym skrawku przed nami układa się wszystko przykładnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem już na bokach rozwišzuje się i rozprzęga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwać w swej roli, rozpada się za nami w gips i pakuły, w rupieciarnię jakiegoœ ogromnego pustego teatru. Napięcie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos drży na tym naskórku. Ale dalecy jesteœmy od chęci demaskowania widowiska. Wbrew lepszej wiedzy czujemy się wcišgnięci w tandetny czar dzielnicy. Zresztš nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rzędy małych, parterowych domków podmiejskich zmieniajš się z wielopiętrowymi kamienicami, które zbudowane jak z kartonu, sš konglomeratem szyldów, œlepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numerów. Pod domami płynie rzeka tłumu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski, ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pełna wybojów, kałuży i trawy. Ruch uliczny dzielnicy służy do porównań w tym mieœcie, mieszkańcy mówiš o nim z dumš i porozumiewawczym błyskiem w oku. Szary, bezosobisty ten tłum jest nader przejęty swš rolš i pełen gorliwoœci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo zaaferowania i interesownoœci, ma się wrażenie błędnej, monotonnej, bezcelowej wędrówki, jakiegoœ sennego korowodu marionetek. Atmosfera dziwnej błahoœci przenika tę całš scenerię. Tłum płynie monotonnie i, rzecz dziwna, widzi się go zawsze jakby niewyraŸnie, figury przepływajš w splštanym, łagodnym zgiełku, nie dochodzšc do zupełnej wyrazistoœci. Czasem tylko wyławiamy z tego gwaru wielu głów jakieœ ciemne, żywe spojrzenie, jakiœ czarny melonik nasunięty głęboko na głowę, jakieœ pół twarzy rozdarte uœmiechem, z ustami, które właœnie coœ powiedziały, jakšœ nogę wysuniętš w kroku i tak już zastygłš na zawsze. Osobliwoœciš dzielnicy sš dorożki bez woŸniców, biegnšce samopas po ulicach. Nie jakoby nie było tu dorożkarzy, ale wmieszani w tłum i zajęci tysišcem spraw, nie troszczš się o swe dorożki. W tej dzielnicy pozoru i pustego gestu nie przywišzuje się zbytniej wagi do œcisłego celu jazdy i pasażerowie powierzajš się tym błędnym pojazdom z lekkomyœlnoœciš, która cechuje tu wszystko. Nieraz można ich widzieć na niebezpiecznych zakrętach, wychylonych daleko z połamanej budy, jak z lejcami w dłoniach przeprowadzajš z natężeniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej dzielnicy także tramwaje. Ambicja rajców miejskich œwięci tu najwyższy swój triumf. Ale pożałowania godny jest widok tych wozów, zrobionych z papier mâché, o œcianach powyginanych i zmiętych od wieloletniego użytku. Często brak im zupełnie przedniej œciany tak, że widzieć można w przejeŸdzie pasażerów, siedzšcych sztywnie i zachowujšcych się z wielkš godnoœciš. Tramwaje te popychane sš przez tragarzy miejskich. Najdziwniejszš atoli rzeczš jest komunikacja kolejowa na Ulicy Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzieœ ku końcowi tygodnia można zauważyć tłum ludzi czekajšcych na zakręcie ulicy na pocišg. Nie jest się nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza się często, że ludzie ustawiajš się w dwóch różnych punktach, nie mogšc uzgodnić swych poglšdów na miejsce przystanku. Czekajš długo i stojš czarnym milczšcym tłumem wzdłuż ledwo zarysowanych œladów toru, z twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyciętych w fantastycznš linię zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zajeżdża, już wjechał z bocznej uliczki, skšd go oczekiwano, niski jak wšż, miniaturowy, z małš, sapišcš, krępš lokomotywš. Wjechał w ten czarny szpaler i ulica staje się ciemna od tego cišgu wozów, siejšcych pył węglowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pełnej smutku, tłumiony poœpiech i zdenerwowanie zamieniajš ulicę na chwilę w halę dworca kolejowego w szybko zapadajšcym zmierzchu zimowym. Plagš naszego miasta jest ażiotaż biletów kolejowych i przekupstwo. W ostatniej chwili, gdy pocišg już stoi na stacji, toczš się w nerwowym poœpiechu pertraktacje z przekupnymi urzędnikami linii żelaznej. Zanim te negocjacje się kończš, pocišg rusza, odprowadzany przez wolno sunšcy, rozczarowany tłum, który odprowadza go daleko, ażeby się wreszcie rozproszyć. Ulica, zacieœniona na chwilę do tego zaimprowizowanego dworca, pełnego zmierzchu i tchnienia dalekich dróg--rozwidnia się znowu, rozszerza i przepuszcza znów swym korytem beztroski monotonny tłum spacerowiczów, który wędruje wœród gwaru rozmów wzdłuż wystaw sklepowych, tych brudnych, szarych czworoboków, pełnych tandetnych towarów, wielkich woskowych manekinów i lalek fryzjerskich. Wyzywajšco ubrane, w długich koronkowych sukniach przechodzš prostytutki. Mogš to być zresztš żony fryzjerów lub kapelmistrzów kawiarnianych. Idš drapieżnym, posuwistym krokiem i majš w niedobrych, zepsutych twarzach nieznacznš skazę, która je przekreœla: zezujš czarnym, krzywym zezem lub majš usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszkańcy miasta dumni sš z tego odoru zepsucia, którym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawiać--myœlš z dumš--stać nas i na prawdziwš wielkomiejskš rozpustę. Twierdzš oni, że każda kobieta w tej dzielnicy jest kokotš. W istocie wystarczy zwrócić uwagę na któršœ--a natychmiast spotyka się to uporczywe, lepkie spojrzenie, które nas zmraża rozkosznš pewnoœciš. Nawet dziewczęta szkolne noszš tu w pewien charakterystyczny sposób kokardy, stawiajš swoistš manierš smukłe nogi i majš tę nieczystš skazę w spojrzeniu, w której leży preformowane przyszłe zepsucie. A jednak--a jednak czy mamy zdradzić ostatniš tajemnicę tej dzielnicy, troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawialiœmy pewne znaki ostrzegawcze, dawaliœmy w delikatny sposób wyraz naszym zastrzeżeniom. Uważny czytelnik nie będzie nie przygotowany na ten ostateczny obrót sprawy. Mówiliœmy o imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale słowa te majš zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okreœlić połowiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywistoœci. Język nasz nie posiada okreœleń, które by dozowały niejako stopień realnoœci, definiowały jej giętkoœć. Powiedzmy bez ogródek: fatalnoœciš tej dzielnicy jest, że nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpoczęte zawisajš w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpujš się przedwczeœnie i nie mogš przekroczyć pewnego martwego punktu. Mogliœmy już zauważyć wielkš bujnoœć i rozrzutnoœć--w intencjach, w projektach i antycypacjach, która cechuje tę dzielnicę. Cała ona nie jest niczym innym jak fermentacjš pragnień, przedwczeœnie wybujałš i dlatego bezsilnš i pustš. W atmosferze nadmiernej łatwoœci kiełkuje tutaj każda najlżejsza zachcianka, przelotne napięcie puchnie i roœnie w pustš, wydętš naroœl, wystrzela szara i lekka wegetacja puszystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki majaku i haszyszu. Nad całš dzielnicš unosi się leniwy i rozwišzły fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydajš się niekiedy dreszczem na jej goršczkujšcym ciele, gęsiš skórkš na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwoœciami, wstrzšœnięci bliskoœciš spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym się też kończy. Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa, atmosfera gaœnie i przekwita, możliwoœci więdnš i rozpadajš się w nicoœć, oszalałe szare maki ekscytacji rozsypujš się w popiół. Będziemy wiecznie żałowali, żeœmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy błšdzili od szyldu do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy dziesištki magazynów, trafimy do całkiem podobnych, będziemy wędrowali przez szpalery ksišżek, wertowali czasopisma i druki, konferowali długo i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej pięknoœci, które nie potrafiš zrozumieć naszych życzeń. Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza goršczka i podniecenie ulotni się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie. Nasze nadzieje były nieporozumieniem, dwuznaczny wyglšd lokalu i służby- pozorem, konfekcja była prawdziwš konfekcjš, a subiekt nie miał żadnych ukrytych intencyj. Œwiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym zepsuciem, zagłuszonym grubymi warstwami przesšdów moralnych i banalnej pospolitoœci. W tym mieœcie taniego materiału ludzkiego brak także wybujałoœci instynktu, brak niezwykłych i ciemnych namiętnoœci. Ulica Krokodyli była koncesjš naszego miasta na rzecz nowoczesnoœci i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na papierowš imitację, jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet. KARAKONY Było to w okresie szarych dni, które nastšpiły po œwietnej kolorowoœci genialnej epoki mego ojca. Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i œwišt, przy zamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje wysprzštano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego gospodarstwa pozostał nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojšcy na półce w salonie. W chłodnym półmroku zamkniętych firanek stał on tam, jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego mędrca, a gorzka jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej obojętnoœci i abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się trociny. Tylko rogowate egipskie naroœle na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, naroœle i gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej starczej głowie coœ dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego był już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie, szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem pokoju. W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z którego wyłaziły kłaki konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwoœć, z jakš przeszła do porzšdku dziennego nad stratš ojca. Nigdy go nie kochała--myœlałem--a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony w sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróœć w żadnš realnoœć i unosił się wiecznie na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach rzeczywistosci. Nawet na uczciwš obywatelskš œmierć nie zasłużył sobie-- myœlałem--wszystko u niego musiało, być dziwaczne i wštpliwe. Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartš rozmowš. Owego dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie. W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzorowy porzšdek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jakš Adela roztoczyła nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich, stojšcych w wazie na komodzie, nie dał się utrzymać w ryzach. Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjnoœci, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. Œwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w œcianach, mrugały, tłoczyły się, trzepocšc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty. Napełniały pokój œwiergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wieloramiennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecnoœci matki, leżšcej z zawišzanš głowš na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły perskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym sekretnych znaczeń. Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami przyciœniętymi do sofy matki, badajšc dwoma palcami, jakby w zamyœleniu, delikatnš materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem:-- Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on?--I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuœciła oczy. Dałem umyœlnie upłynšć chwili, żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowujšc wzbierajšcy gniew, spytałem:--Jaki sens majš w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu porzšdkować.--Jakie kłamstwa?--spytała mrugajšc oczyma, które były puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka.--Znam je od Adeli--rzekłem - ale wiem, że pochodzš od ciebie; chcę wiedzieć prawdę. Usta jej drżały lekko, Ÿrenice, unikajšc mego wzroku, powędrowały w kšt oka.--Nie kłamałam--rzekła, a usta- jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę.--Z tymi karakonami to prawda--sam przecież pamiętasz...--Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemnoœć nocnš, pajęczš bieganinš. Wszystkie szpary pełne były drgajšcych wšsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnšć się ta czarna błyskawica, lecšca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczšcš, czarnš liniš na tablicy podłogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skaczšcego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmujšc jadła ani napoju, z wypiekami goršczki na twarzy, z konwulsjš wstrętu wrytš dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawiœci żaden organizm długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałš maskę tragicznš, w której tylko Ÿrenice, ukryte za dolnš powiekš, leżały na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwoœci. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oœlep w kšt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaninš swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze zgrozy z pomocš i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby jš utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich œwiadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup szału, wplštywał się w niš coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się. Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczšł nas unikać. Krył się dzień cały po kštach, w szafach, pod pierzynš. .Widziałem go nieraz, jak w zamyœleniu oglšdał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go póŸnš nocš, w œwietle œwiecy stojšcej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreœlony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem przeœwiecajšcej na zewnštrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacjš awersji, która go wcišgała w głšb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozš poznałem imitację ceremoniału karakoniego. Od tego czasu wyrzekliœmy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem każdym wyraŸniej--mój ojciec zamieniał się w karakona. Zaczęliœmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliœmy go coraz rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieœ na swych karakonich drogach-- przestaliœmy go odróżniać, zlał się w zupełnoœci z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieœ jeszcze w jakiejœ szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplštany w afery karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co rana znaj-dowała brzuchem do góry leżšce i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na œmietniczkę i wyrzucała?--A jednak--powiedziałem zdetonowany--jestem pewny, że ten kondor to on.--Matka spojrzała na mnie spod rzęs:--Nie dręcz mnie, drogi--mówiłam ci już przecież, że ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju--przecież wiesz, że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed œwitem jeszcze dalej odjechać. WICHURA Tej długiej i pustej zimy obrodziła ciemnoœć w naszym mieœcie ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt długo snadŸ nie sprzštano na strychach i w rupieciarniach, stłaczano garnki na garnkach i flaszki na flaszkach, pozwalano narastać bez końca pustym bateriom butelek. Tam, w tych spalonych, wielkobelkowych lasach strychów i dachów ciemnoœć zaczęła się wyradzać i dziko fermentować. Tam zaczęły się te czarne sejmy garnków, te wiecowania gadatliwe i puste, te bełkotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek. Aż pewnej nocy wezbrały pod gontowymi przestworami falangi garnków i flaszek i popłynęły wielkim stłoczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychnięte ze strychów, rozprzestrzeniały się jedne z drugich i wystrzelały czarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiegały kawalkady tramów i belek, lansady drewnianych kozłów, klękajšcych na jodłowe kolana, ażeby wypadłszy na wolnoœć, napełnić przestwory nocy galopem krokwi i zgiełkiem płatwi i bantów. Wtedy to wylały się te czarne rzeki, wędrówki beczek i konwi, i płynęły przez noce. Czarne ich, połyskliwe, gwarne zbiegowiska oblegały miasto. Nocami mrowił się ten ciemny zgiełk naczyń i napierał jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskujšcych skopców i bredzšcych cebrów. Dudnišc dnami, piętrzyły się wiadra, beczki i konwie, dyndały się gliniane stšgwie zdunów, stare kapeluchy i cylindry dandysów gramoliły się jedna na drugie, rosnšc w niebo kolumnami, które się rozpadały. I wszystkie kołatały niezgrabnie kołkami drewnianych języków, mełły nieudolnie w drewnianych gębach bełkot klštw i obelg, bluŸnišc błotem na całej przestrzeni nocy. Aż dobluŸniły się, doklęły swego. Przywołane rechotem naczyń, rozplotkowanym od brzegu do brzegu, nadeszły wreszcie karawany, nadcišgnęły potężne tabory wichru i stanęły nad nocš. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zstępować zaczšł w potężnych kręgach ku miastu. I wybuchła ciemnoœć ogromnš wzburzonš wichurš i szalała przez trzy dni i trzy noce...--Nie pójdziesz dziœ do szkoły--rzekła rano matka--jest straszna wichura na dworze.--W pokoju unosił się delikatny welon dymu, pachnšcy żywicš. Piec wył i gwizdał, jak gdyby uwišzana w nim była cała sfora psów czy demonów. Wielki bohomaz, wymalowany na jego pękatym brzuchu, wykrzywiał się kolorowym grymasem i fantastyczniał wzdętymi policzkami. Pobiegłem boso do okna. Niebo wydmuchane było wzdłuż i wszerz wiatrami. Srebrzystobiałe i przestronne, porysowane było w linie sił, natężone do pęknięcia, w srogie bruzdy, jakby zastygłe żyły cyny i ołowiu. Podzielone na pola energetyczne i drżšce od napięć, pełne było utajonej dynamiki. Rysowały się w nim diagramy wichury, która sama niewidoczna i nieuchwytna, ładowała krajobraz potęgš. Nie widziało się jej. Poznawało się jš po domach, po dachach, w które wjeżdżała jej furia. Jeden po drugim strychy zdawały się rosnšć i wybuchać szaleństwem, gdy wstępowała w nie jej siła. Ogałacała place, zostawiała za sobš na ulicach białš pustkę, zamiatała całe połacie rynku do czysta. Ledwie tu i ówdzie gišł się pod niš i trzepotał, uczepiony węgła domu, samotny człowiek. Cały plac rynkowy zdawał się wybrzuszać i lœnić pustš łysinš pod jej potężnymi przelotami. Na niebie wydmuchał wiatr zimne i martwe kolory, grynszpanowe, żółte i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego labiryntu. Dachy stały pod tymi niebami czarne i krzywe, pełne niecierpliwoœci i oczekiwania. Te, w które wstšpił wicher, wstawały w natchnieniu, przerastały sšsiednie domy i prorokowały pod rozwichrzonym niebem. Potem opadały i gasły nie mogšc dłużej zatrzymać potężnego tchu, który leciał dalej i napełniał cały przestwór zgiełkiem i przerażeniem. I znów inne domy wstawały z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i zwiastowały. Ogromne buki koło koœcioła stały z wniesionymi rękami, jak œwiadkowie wstrzšsajšcych objawień, i krzyczały, krzyczały. Dalej, za dachami rynku, widziałem dalekie mury ogniowe, nagie œciany szczytowe przedmieœcia. Wspinały się jeden nad drugi i rosły, zesztywniałe z przerażenia i osłupiałe. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwiał je póŸnymi kolorami. Nie jedliœmy tego dnia obiadu, bo ogień w kuchni wracał kłębami dymu do izby. W pokojach było zimno i pachniało wiatrem. Około drugiej po południu wybuchł na przedmieœciu pożar i rozszerzał się gwałtownie. Matka z Adelš zaczęły pakować poœciel, futra i kosztownoœci. Nadeszła noc. Wicher wzmógł się na sile i gwałtownoœci, rozrósł się niepomiernie i objšł cały przestwór. Już teraz nie nawiedzał domów i dachów, ale wybudował nad miastem wielopiętrowy, wielokrotny przestwór, czarny labirynt, rosnšcy w nieskończonych kondygnacjach. Z tego labiryntu wystrzelał całymi galeriami pokojów, wyprowadzał piorunem skrzydła i trakty, toczył z hukiem długie amfilady, a potem dawał się zapadać tym wyimaginowanym piętrom, sklepieniom i kazamatom i wzbijał się jeszcze wyżej, kształtujšc sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem. Pokój drżał z lekka, obrazy na œcianach brzęczały. Szyby lœniły się tłustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisiały wzdęte i pełne tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieliœmy sobie, że ojca od rana nie widziano. Wczesnym rankiem, domyœlaliœmy się, musiał udać się do sklepu, gdzie go zaskóczyła wichura, odcinajšc mu powrót.--Cały dzień nic nie jadł--biadała matka. Starszy subiekt Teodor podjšł się wyprawić w noc i wichurę, żeby zanieœć mu posiłek. Brat mój przyłšczył się do wyprawy. Okutani w wielkie niedŸwiedzie futra, obcišżyli kieszenie żelazkami i moŸdzierzami, balastem, który miał zapobiec porwaniu ich przez wichurę. Ostrożnie otworzono drzwi prowadzšce w noc. Zaledwie subiekt i brat mój z wzdętymi płaszczami wkroczyli jednš nogš w ciemnoœć, noc ich połknęła zaraz na progu domu. Wicher zmył momentalnie œlad ich wyjœcia. Nie widać było przez okno nawet latarki, którš ze sobš zabrali. Pochłonšwszy ich, wicher na chwilę przycichł. Adela z matkš próbowały na nowo rozpalić ogień pod kuchniš. Zapałki gasły, przez drzwiczki dmuchało popiołem i sadzš. Staliœmy pod drzwiami i nasłuchiwali. W lamentach wichru dawały się słyszeć wszelkie głosy, perswazje, nawoływania i gawędy. Zdawało się nam, że słyszymy wołanie o pomoc ojca zabłškanego w wichurze, to znowu, że brat z Teodorem gwarzš beztrosko pod drzwiami. Wrażenie było tak łudzšce, że Adela otworzyła drzwi i w samej rzeczy ujrzała Teodora i brata mego, wynurzajšcych się z trudem z wichury, w której tkwili po pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskajšc z wysiłkiem drzwi za sobš. Przez chwilę musieli wesprzeć się o odrzwia, tak silnie szturmował wicher do bramy. Wreszcie zasunęli rygiel i wiatr pognał dalej. Opowiadali bezładnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasiškłe wiatrem, pachniały teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w œwietle; ich oczy, pełne jeszcze nocy, broczyły ciemnoœciš za każdym uderzeniem powiek. Nie mogli dojœć do sklepu, zgubili drogę i ledwo trafili z powrotem. Nie poznawali miasta, wszystkie ulice były jak przestawione. Matka podejrzewała, że kłamali. W istocie cała ta scena sprawiała wrażenie, jakby przez ten kwadrans stali w ciemnoœci pod oknem, nie oddalajšc się wcale. A może naprawdę nie było już miasta i rynku, a wicher i noc otaczały nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pełnymi wycia, œwistu i jęków. Może nie było wcale tych ogromnych i żałosnych przestrzeni, które nam wicher sugerował, może nie było wcale tych opłakanych labiryntów, tych wielookiennych traktów i korytarzy, na których grał wicher, jak na długich czarnych fletach. Coraz bardziej umacniało się w nas przekonanie, że cała ta burza była tylko donkiszoteriš nocnš, imitujšcš na wšskiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmicznš bezdomnoœć i sieroctwo wichury. Coraz częœciej otwierały się teraz drzwi sieni i wpuszczały okutanego w opończe i szale goœcia. Zziajany sšsiad lub znajomy wywijał się powoli z chustek, płaszczy i wyrzucał z siebie zdyszanym głosem opowiadania, urywane bezładne słowa, które fantastycznie powiększały, kłamliwie przesadzały bezmiar nocy. Siedzieliœmy wszyscy w jasno oœwietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym i czarnym, szerokim okapem komina prowadziło parę stopni do drzwi strychu. Na tych schodkach siedział starszy subiekt Teodor i nasłuchiwał, jak strych grał od wichru. Słyszał, jak w pauzach wichury miechy żeber strychowych składały się w fałdy i dach wiotczał i zwisał jak ogromne płuca, z których uciekł oddech, to znowu nabierał tchu, nastawiał się palisadami krokwi, rósł jak sklepienia gotyckie, rozprzestrzeniał się lasem belek, pełnym stokrotnego echa, i huczał jak pudło ogromnych basów. Ale potem zapominaliœmy o wichurze, Adela tłukła cynamon w dŸwięcznym moŸdzierzu. Ciotka Perazja przyszła w odwiedziny. Drobna, ruchliwa i pełna zabiegliwoœci, z koronkš czarnego szala na głowie, zaczęła krzštać się po kuchni, pomagajšc Adeli. Adela oskubała koguta. Ciotka Perazja zapaliła pod okapem komina garœć papierów i szerokie płaty płomienia wzlatywały z nich w czarnš czeluœć. Adela, trzymajšc koguta za szyję, uniosła go nad płomień, ażeby opalić na nim resztę pierza. Kogut zatrzepotał nagle w ogniu skrzydłami, zapiał i spłonšł. Wtedy ciotka Perazja zaczęła się kłócić, klšć i złorzeczyć. Trzęsšc się ze złoœci, wygrażała rękami Adeli i matce. Nie rozumiałem, o co jej chodzi, a ona zacietrzewiała się coraz bardziej w gniewie i stała się jednym pękiem gestykulacji i złorzeczeń. Zdawało się, że w paroksyzmie złoœci rozgestykuluje się na częœci, że rozpadnie się, podzieli, rozbiegnie w sto pajšków, rozgałęzi się po podłodze czarnym, migotliwym pękiem oszalałych karakonach biegów. Zamiast tego zaczęła raptownie maleć, kurczyć się, wcišż roztrzęsiona i rozsypujšca się przekleństwami. Z nagła podreptała, zgarbiona i mała, w kšt kuchni, gdzie leżały drwa na opał i, klnšc i kaszlšc, zaczęła goršczkowo przebierać wœród dŸwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte drzazgi. Pochwyciła je latajšcymi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do nóg, po czym wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych żółtych kulach chodzić, stukocšc po deskach, biegać tam i z powrotem wzdłuż skoœnej linii podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła na ławkę jodłowš, kuœtykajšc na dudnišcych deskach, a stamtšd na półkę z talerzami, dŸwięcznš, drewnianš półkę obiegajšcš œciany kuchni, i biegła po niej, kolankujšc na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzieœ w kšcie, malejšc coraz bardziej, sczernieć, zwinšć się jak zwiędły, spalony papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicoœć. Staliœmy wszyscy bezradni wobec tej szalejšcej furii złoœci, która sama siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzyliœmy na smutny przebieg tego paroksyzmu i z pewnš ulgš wróciliœmy do naszych zajęć, gdy żałosny ten proces dobiegł swego naturalnego końca. Adela zadzwoniła znowu moŸdzierzem, tłukšc cynamon, matka cišgnęła dalej przerwanš rozmowę, a subiekt Teodor, nasłuchujšc proroctw strychowych, stroił œmieszne grymasy, podnosił wysoko brwi i œmiał się do siebie. NOC WIELKIEGO SEZONU Każdy wie, że w szeregu zwykłych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwaczały czas ze swego łona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, którym--jak szósty, mały palec u ręki--wyrasta kędyœ trzynasty, fałszywy miesišc. Mówimy fałszywy, gdyż rzadko dochodzi on do pełnego rozwoju. Jak dzieci póŸno spłodzone, pozostaje on w tyle ze wzrostem, miesišc garbusek, odroœl w połowie uwiędła i raczej domyœlna niż rzeczywista. Winna jest temu starcza niepowœcišgliwoœć lata, jego rozpustna i póŸna żywotnoœć. Bywa czasem, że sierpień minie, a stary gruby pień lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, pędzi ze swego próchna te dni-dziczki, dni-chwasty, jałowe i idiotyczne, dorzuca na dokładkę, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne--dni białe, zdziwione i niepotrzebne. Wyrastajš one, nieregularne i nierówne, nie wykształcone i zroœnięte z sobš, jak palce potworkowatej ręki, pšczkujšce i zwinięte w figę. Inni porównywajš te dni do apokryfów, wsuniętych potajemnie między rozdziały wielkiej księgi roku, do palimpsestów, skrycie włšczonych pomiędzy jej stronice, albo do tych białych nie zadrukowanych kartek, na których oczy, naczytane do syta i pełne treœci, broczyć mogš obrazami i gubić kolory na tych pustych stronicach, coraz bladziej i bladziej, ażeby wypoczšć na ich nicoœci, zanim wcišgnięte zostanš w labirynty nowych przygód i rozdziałów. Ach, ten stary, pożółkły romans roku, ta wielka, rozpadajšca się księga kalendarza! Leży ona sobie zapomniana gdzieœ w archiwach czasu, a treœć jej roœnie dalej między okładkami, pęcznieje bez ustanku od gadulstwa miesięcy, od szybkiego samorództwa blagi, od bajania i marzeń, które się w niej mnożš. Ach, i spisujšc te nasze opowiadania, szeregujšc te historie o moim ojcu na zużytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaję się tajnej nadziei, że wrosnš one kiedyœ niepostrzeżenie między zżółkłe kartki tej najwspanialszej, rozsypujšcej się księgi, że wejdš w wielki szelest jej stronic, który je pochłonie? To, o czym tu mówić będziemy, działo się tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fałszywym miesišcu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza. Ranki były podówczas dziwnie cierpkie i orzeŸwiajšce. Po uspokojonym i chłodniejszym tempie czasu, po nowym całkiem zapachu powietrza, po odmiennej konsystencji œwiatła poznać było, że weszło się w innš serię dni, w nowš okolicę Bożego Roku. Głos drżał pod tymi nowymi niebami dŸwięcznie i œwieżo jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu, pełnym zapachu lakieru, farb, rzeczy zaczętych i nie wypróbowanych. Z dziwnym wzruszeniem próbowało się nowego echa, napoczynało się je z ciekawoœciš, jak w chłodny i trzeŸwy poranek babkę do kawy w przeddzień podróży. Ojciec mój siedział znowu w tylnym kontuarze sklepu, w małej, sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokomórkowe registratury i łuszczšcej się bez końca warstwami papieru, listów i faktur. Z szelestu arkuszy, z nieskończonego kartkowania papierów wyrastała kratkowana i pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przekładania plików odnawiała się w powietrzu z niezliczonych nagłówków firmowych apoteoza w formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, najeżonego dymišcymi kominami, otoczonego rzędami medali i ujętego w wywijasy i zakręty pompatycznych et i Comp. Tam siedział ojciec, jak w ptaszarni, na wysokim stołku, a gołębniki registratur szeleœciły plikami papierów i wszystkie gniazda i dziuple pełne były œwiergotu cyfr. Głšb wielkiego sklepu ciemniała i wzbogacała się z dnia na dzień zapasami sukna, szewiotów, aksamitów i kortów. W ciemnych półkach, tych spichrzach i lamusach chłodnej, pilœniowej barwnoœci, procentowała stokrotnie ciemna, odstała korowoœć rzeczy, mnożył się i sycił potężny kapitał jesieni. Tam rósł i ciemniał ten kapitał i rozsiadał się coraz szerzej na półkach, jak na galeriach jakiegoœ wielkiego teatru, uzupełniajšc się jeszcze i pomnażajšc każdego rana nowymi ładunkami towaru, który w skrzyniach i pakach wraz z rannym chłodem wnosili na niedŸwiedzich barach stękajšcy, brodaci tragarze w oparach œwieżoœci jesiennej i wódki. Subiekci wyładowywali te nowe zapasy sycšcych bławatnych kolorów i wypełniali nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. Był to rejestr olbrzymi wszelakich kolorów jesieni, ułożony warstwami, usortowany odcieniami, idšcy w dół i w górę, jak po dŸwięcznych schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczynał się u dołu i próbował jękliwie i nieœmiało altowych spełzłoœci i półtonów, przechodził potem do spłowiałych popiołów dali, do gobelinowych błękitów i rosnšc ku górze coraz szerszymi akordami, dochodził do ciemnych granatów, do indyga lasów dalekich i do pluszu parków szumišcych, ażeby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudoœci i sepie wejœć w szelestny cień więdnšcych ogrodów i dojœć do ciemnego zapachu grzybów, do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego akompaniamentu najciemniejszych basów. Ojciec mój szedł wzdłuż tych arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich wzbierajšcš moc, spokojnš potęgę Pory. Chciał jak najdłużej utrzymać w całoœci te rezerwy zamagazynowanej barwnoœci. Bał się łamać, wymieniać na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie czas i wicher jesienny, pustoszšcy i ciepły wicher, powieje nad tymi szafami i wtedy puszczš one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych strumieni kolorowoœci, którymi wybuchnš na miasto całe. Przychodziła pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie po południu miasto zakwitało goršczkš, domy dostawały wypieków, a ludzie wędrowali ożywieni jakimœ wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma błyszczšcymi jakšœ odœwiętnš, pięknš i złš febrš. Na bocznych uliczkach, w cichych zaułkach, uchodzšcych już w wieczornš dzielnicę, miasto było puste. Tylko dzieci bawiły się na placykach pod balkonami, bawiły się bez tchu, hałaœliwie i niedorzecznie. Przykładały małe pęcherzyki do ust, ażeby wydmuchać je i naindyczyć się nagle jaskrawo w wielkie, gulgocšce, rozpluskane naroœle albo wykogucić się w głupiš koguciš maskę, czerwonš i piejšcš, w kolorowe jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne. Zdawało się, że tak nadęte i piejšce wzniosš się w powietrze długimi kolorowymi łańcuchami i jak jesienne klucze ptaków przecišgać będš nad miastem--fantastyczne flotylle z bibułki i pogody jesiennej. Albo woziły się wœród krzyków na małych zgiełkliwych wózkach, grajšcych kolorowym turkotem kółek, szprych i dyszli. Wózki zjeżdżały naładowane ich krzykiem i staczały się w dół ulicy aż do nisko rozlanej, żółtej rzeczki wieczornej, gdzie rozpadały się na gruz kršżków, kołków i patyczków. I podczas gdy zabawy dzieci stawały się coraz bardziej hałaœliwe i splštane, wypieki miasta ciemniały i zakwitały purpurš, nagle œwiat cały zaczynał więdnšć i czernieć i szybko wydzielał się zeń majaczliwy zmierzch, którym zarażały się wszystkie rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzyła się ta zaraza zmierzchu wokoło, szła od rzeczy do rzeczy, a czego dotknęła, to wnet butwiało, czerniało, rozpadało się w próchno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym popłochu i naraz dosięgał ich ten tršd, i wysypywał się ciemnš wysypkš na czole, i tracili twarze, które odpadały wielkimi, bezkształtnymi plamami, i szli dalej, już bez rysów, bez oczu, gubišc po drodze maskę po masce, tak że zmierzch roił się od tych larw porzuconych, sypišcych się za ich ucieczkš. Potem zaczynało wszystko zarastać czarnš, próchniejšcš korš, łuszczšcš się wielkimi płatami, chorymi strupami ciemnoœci. A gdy w dole wszystko rozprzęgło się i szło wniwecz w tej cichej zamieszce, w panice prędkiego rozkładu, w górze utrzymywał się i rósł coraz wyżej milczšcy alarm zorzy, drgajšcy œwiergotem miliona cichych dzwonków, wzbierajšcych wzlotem miliona cichych skowronków lecšcych razem w jednš wielkš, srebrnš nieskończonoœć. Potem była już nagle noc--wielka noc, rosnšca jeszcze podmuchami wiatru, które jš rozszerzały. W jej wielokrotnym labiryncie wyłupane były gniazda jasne: sklepy--wielkie, kolorowe latarnie, pełne spiętrzonego towaru i zgiełku kupujšcych. Przez jasne szyby tych latani można było œledzić zgiełkliwy i pełen dziwacznego ceremoniału obrzęd zakupów jesiennych. Ta wielka, fałdzista noc jesienna, rosnšca cieniami, roszerzona wiatrami, kryła w swych ciemnych fałdach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keksów, kolonialnej pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pudełek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pełne mydełek, wesołej tandety, złoconych błahostek, cynfolii, tršbek, andrutów i kolorowych miętówek, były stacjami lekkomyœlnoœci, grzechotkami beztroski, rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, rozłopotanej wiatrami nocy. Wielkie i ciemne tłumy płynęły w ciemnoœci, w hałaœliwym zmieszaniu, w szurgocie tysięcy nóg, w gwarze tysięcy ust--rojna, splštana wędrówka, cišgnšca arteriami jesiennego miasta. Tak płynęła ta rzeka, pełna gwaru, ciemnych spojrzeń, chytrych łypnięć, pokawałkowana rozmowš, posiekana gawędš, wielka miazga plotek, œmiechów i zgiełku. Zdawało się, że to ruszyły tłumami jesienne, suche makówki sypišce makiem--głowygrzechotki, ludzie-kołatki. Mój ojciec chodził zdenerwowany i kolorowy od wypieków, z błyszczšcymi oczyma, w jasno oœwietlonym sklepie, i nasłuchiwał. Przez szyby wystawy i portalu dochodził tu z daleka szum miasta, stłumiony gwar płynšcej ciżby. Nad ciszš sklepu płonęła jasno lampa naftowa, zwisajšca z wielkiego sklepienia, i wypierała najmniejszy œlad cienia z wszystkich szpar i zakamarków. Pusta, wielka podłoga trzaskała w ciszy i liczyła w tym œwietle wzdłuż i wszerz swe błyszczšce kwadraty, szachownicę wielkich tafli, które rozmawiały ze sobš w ciszy trzaskami, odpowiadały sobie to tu, to tam głoœnym pęknięciem. Za to sukna leżały ciche, bez głosu, w swej pilœniowej puszystoœci i podawały sobie wzdłuż œcian spojrzenia za plecami ojca, wymieniały od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze. Ojciec nasłuchiwał. Jego ucho zdawało się w tej ciszy nocnej wydłużać i rozgałęziać poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip falujšcy w mętach nocy. Nasłuchiwał i słyszał. Słyszał z rosnšcym niepokojem daleki przypływ tłumów, które nadcišgały. Rozglšdał się z przerażeniem po pustym sklepie. Szukał subiektów. Ale ci ciemni i rudzi aniołowie dokšdœ odlecieli. Pozostał on sam tylko, w trwodze przed tłuma-mi, które wnet miały zalać ciszę sklepu plšdrujšcš hałaœliwš rzeszš i rozebrać między siebie, rozlicytować całš tę bogatš jesień, od lat zbieranš w wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie były te urodziwe cheruby, majšce bronić ciemnych, sukiennych szańców? Ojciec podejrzewał bolesnš myœlš, że oto grzeszš gdzieœ w głębi domu z córami ludzi. Stojšc nieruchomy i pełen troski, z błyszczšcymi oczyma w jasnej ciszy sklepu, czuł wewnętrznym słuchem, co działo się w głębi domu, w tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwierał się przed nim, izba za izbš, komora za komorš, jak dom z kart, i widział gonitwę subiektów za Adelš przez wszystkie puste i jasno oœwietlone pokoje, schodami na dół, schodami do góry, aż wymknęła się im i wpadła do jasnej kuchni, gdzie zabarykadowała się kuchennym kredensem. Tam stała zdyszana, błyszczšca i rozbawiona, trzepocšca z uœmiechem wielkimi rzęsami. Subiekci chichotali, przykucnięci pode drzwiami. Okno kuchni otwarte było na wielkš, czarnš noc, pełnš rojeń i splštania. Czarne, uchylone szyby płonęły refleksem dalekiej iluminacji. Błyszczšce garnki i butle stały nieruchomo dokoła i lœniły w ciszy tłustš polewš. Adela wychylała ostrożnie przez okno swš kolorowš, uszminkowanš twarz z trzepoczšcymi oczyma. Szukała subiektów na ciemnym podwórzu, pewna ich zasadzki. I oto ujrzała ich, jak wędrowali ostrożnie, gęsiego, po wšskim gzymsie podokiennym wzdłuż œciany piętra, czerwonej odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali się do okna. Ojciec krzyknšł z gniewu i rozpaczy, ale w tej chwili gwar głosów stał się całkiem bliski i nagle jasne okna sklepu zaludniły się bliskimi twarzami, wykrzywionymi œmiechem, rozgadanymi twarzami, które płaszczyły nosy na lœnišcych szybach. Ojciec stał się purpurowy ze wzburzenia i wskoczył na ladę. I kiedy tłum szturmem zdobywał tę twierdzę i wkraczał hałaœliwš ciżbš do sklepu, ojciec mój jednym skokiem wspišł się na półki z suknem i, uwisły wysoko nad tłumem, dšł z całej siły w wielki puzon z rogu i tršbił na alarm. Ale sklepienie nie napełniło się szumem aniołów, œpieszšcych na pomoc, a zamiast tego każdemu jękowi tršby odpowiadał wielki, rozeœmiany chór tłumu.--Jakubie, handlować! Jakubie, sprzedawać!--wołali wszyscy, a wołanie to, wcišż powtarzane, rytmizowało się w chórze i przechodziło powoli w melodię refrenu, œpiewanš przez wszystkie gardła. Wtedy mój ojciec dał za wygranš, zeskoczył z wysokiego gzymsu i ruszył z krzykiem ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z głowš spęczniałš w pięœć purpurowš, wbiegł, jak walczšcy prorok, na szańce sukienne i jšł przeciwko nim szaleć. Wpierał się całym ciałem w potężne bale wełny i wyważał je z osady, podsuwał się pod ogromne postawy sukna i unosił je na ladę z głuchym łomotem. Bale leciały rozwijajšc się z łopotem w powietrzu w ogromne choršgwie, półki wybuchały zewszšd wybuchami draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Mojżeszowej laski. Tak wylewały się zapasy szaf, wymiotowały gwałtownie, płynęły szerokimi rzekami. Wypływała barwna treœć półek, rosła, mnożyła się i zalewała wszystkie lady i stoły. Œciany sklepu znikły pod potężnymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami górskimi, piętrzšcymi się w potężnych masywach. Otwierały się szerokie doliny wœród zboczy górskich i wœród szerokiego patosu wyżyn grzmiały linie kontynentów. Przestrzeń sklepu rozszerzyła się w panoramę jesiennego krajobrazu, pełnš jezior i dali, a na tle tej scenerii ojciec wędrował wœród fałd i dolin fantastycznego Kanaanu, wędrował wielkimi krokami, z rękoma rozkrzyżowanymi proroczo w chmurach, i kształtował kraj uderzeniami natchnienia. A u dołu, u stóp tego Synaju, wyrosłego z gniewu ojca, gestykulował lud, złorzeczył i czcił Baala, i handlował. Nabierali pełne ręce miękkich fałd, drapowali się w kolorowe sukna, owijali się w zaimprowizowane domina i płaszcze i gadali bezładnie a obficie. Mój ojciec wyrastał nagle nad tymi grupami kupczšcych wydłużonych gniewem, i gromił z wysoka bałwochwalców potężnym słowem. Potem, ponoszony rozpaczš, wspinał się na wysokie galerie szaf, biegł obłędnie po bantach półek, po dudnišcych deskach ogołoconych rusztowań, œcigany przez obrazy bezwstydnej rozpusty, którš przeczuwał za plecami w głębi domu. Subiekci dosięgli właœnie żelaznego balkonu na wysokoœci okna i wczepieni w balustradę, pochwycili wpół Adelę i wycišgnęli jš przez okno, trzepocšcš. oczyma i wlokšcš za sobš smukłe nogi w jedwabnych pończochach. Gdy ojciec mój, przerażony ohydš grzechu, wrastał gniewem swych gestów w grozę krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawał się wyuzdanej wesołoœci. Jakaœ parodystyczna pasja, jakaœ zaraza œmiechu opanowała tę gawiedŸ. Jakże można było żšdać powagi od nich, od tego ludu kołatek i dziadków do orzechów! Jak można było żšdać zrozumienia dla wielkich trosk ojca od tych młynków, mielšcych bezustannie kolorowš miazgę słów! Głusi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w jedwabnych bekieszach małymi kupkami dookoła sfałdowanych gór materii, rozstrzšsajšc gadatliwie wœród œmiechu zalety towaru. Ta czarna giełda roznosiła na swych prędkich językach szlachetnš substancję krajobrazu, rozdrabniała jš siekaninš gadania i połykała niemal. Gdzie indziej stały grupy Żydów w kolorowych chałatach, w wielkich futrzanych kołpakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to mężowie Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pełni namaszczenia panowie, gładzšcy długie, pielęgnowane brody i prowadzšcy wstrzemięŸliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali był błysk uœmiechniętej ironii. Wœród tych grup przewijał się pospolity lud, bezpostaciowy tłum, gawiedŸ bez twarzy i indywidualnoœci. Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wyœcielał tło dzwonkami i grzechotkami bezmyœlnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum poliszynelów i arlekinów, który--sam bez poważnych intencyj handlowych - doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawišzujšce się tansakcje swymi błazeńskimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił się wœród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim zapadały się te wesołki gdzieœ w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci zmęczone zabawš po kštach i zakamarkach mieszkania w noc balowš. Tymczasem ojcowie miasta, mężowie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali się w grupach pełnych powagi i godnoœci i prowadzili ciche, głębokie dysputy. Rozszedłszy się po całym, owym wielkim górzystym kraju, wędrowali po dwóch, po trzech na dalekich i krętych drogach. Małe i ciemne ich sylwety zaludniały całš tę pustynnš wyżynę, nad którš zwisło ciężkie i ciemne niebo, sfałdowane i chmurne, poorane w długie równoległe bruzdy, w srebrne i białe skiby, ukazujšce w głębi coraz dalsze pokłady swego uwarstwienia. Œwiatło lampy stwarzało sztuczny dzień w owej krainie--dzień dziwny, dzień bez œwitu i wieczoru. Ojciec mój uspokajał się powoli. Gniew jego układał się i zastygał w pokładach i warstwach krajobrazu. Siedział teraz na galeriach wysokich półek i patrzył w jesienniejšcy, rozległy kraj. Widział, jak na dalekich jeziorach odbywał się połów ryb. W maleńkich łupinkach łódek siedziało po dwóch rybaków, zapuszczajšc sieci w wodę. Na brzegach chłopcy dŸwigali na głowach kosze, pełne trzepocšcego się, srebrnego połowu. Wówczas to dostrzegł, jak grupy wędrowców w oddali zadzierały głowy ku niebu, wskazujšc coœ wzniesionymi rękami. I wnet zaroiło się niebo jakšœ kolorowš wysypkš, osypało się falujšcymi plamami, które rosły, dojrzewały i wnet napełniły przestworze dziwnym ludem ptaków, kršżšcych i kołujšcych w wielkich, krzyżujšcych się spiralach. Całe niebo wypełniło się ich wzniosłym lotem, łopotem skrzydeł, majestatycznymi liniami cichych bujań. Niektóre z nich jak ogromne bociany płynęły nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzydłach, inne, podobne do kolorowych pióropuszów, do barbarzyńskich trofeów, trzepotały ciężko i niezgrabnie, ażeby utrzymać się na falach ciepłej aury; inne wreszcie, nieudolne konglomeraty skrzydeł, potężnych nóg i oskubanych szyj, przypominały Ÿle wypchane sępy i kondory, z których wysypujš się trociny. Były między nimi ptaki dwugłowe, ptaki wieloskrzydłe, były też i kaleki, kulejšce w powietrzu jednoskrzydłym, niedołężnym lotem. Niebo stało się podobne do starego fresku, pełnego dziwolšgów i fantastycznych zwierzšt, które kršżyły, wymijały się i znów wracały w kolorowych elipsach. Mój ojciec podniósł się na bantach, oblany nagłym blaskiem, wycišgnšł ręce, przyzywajšc ptaki starym zaklęciem. Poznał je, pełen wzruszenia. Było to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji, którš ongi Adela rozpędziła na wszystkie strony nieba. Wracało teraz, zwyrodniałe i wybujałe, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemię ptasie, zmarniałe wewnętrznie. Wystrzelone głupio wzrostem, wyogromnione niedorzecznie, było wewnštrz puste i bez życia. Cała żywotnoœć tych ptaków przeszła w upierzenie, wybujała w fantastycznoœć. Było to jakby muzeum wycofanych rodzajów, rupieciarnia Raju ptasiego. Niektóre latały na wznak, miały ciężkie, niezgrabne dzioby, podobne do kłódek i zamków, obcišżone kolorowymi naroœlami, i były œlepe. Jakże wzruszył ojca ten powrót niespodziany, jakże zdumiewał się nad instynktem ptasim, nad tym przywišzaniem do Mistrza, które wygnany ów ród piastował jak legendę w duszy, ażeby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed wygaœnięciem plemienia pocišgnšć z powrotem w pradawnš ojczyznę. Ale te papierowe, œlepe ptaki nie mogły już poznać ojca. Na darmo wołał na nie dawnym zaklęciem, zapomnianš mowš ptasiš, nie słyszały go i nie widziały. Nagle zagwizdały kamienie w powietrzu. To wesołki, głupie i bezmyœlne plemię, jęły celować pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na darmo ojciec ostrzegał, na darmo groził zaklinajšcymi gestami, nie dosłyszano go, nie dostrzeżono. I ptaki spadały. Ugodzone pociskiem, obwisały ciężko i więdły już w powietrzu. Nim doleciały do ziemi, były już bezforemnš kupš pierza. W mgnieniu oka pokryła się wyżyna tš dziwnš, fantastycznš padlinš. Zanim ojciec dobiegł do miejsca rzezi, cały ten œwietny ród ptasi już leżał martwy, rozcišgnięty na skałach. Teraz dopiero, z bliska, mógł ojciec obserwować całš lichotę tej zubożałej generacji, całš œmiesznoœć jej tandetnej anatomii. Były to ogromne wiechcie piór, wypchane byle jak starym œcierwem. U wielu nie można było wyróżnić głowy, gdyż pałkowata ta częœć ciała nie nosiła żadnych znamion duszy. Niektóre pokryte były kudłatš, zlepionš sierœciš, jak żubry, i œmierdziały wstrętnie. Inne przypominały garbate, łyse, zdechłe wielbłšdy. Inne wreszcie były najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru, puste w œrodku, a œwietnie kolorowe na zewnštrz. Niektóre okazywały się z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi wachlarzami, w które niepojętym sposobem tchnięto jakiœ pozór życia. Widziałem smutny powrót mego ojca. Sztuczny dzień zabarwiał się już powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustoszałym sklepie najwyższe półki syciły się barwami rannego nieba. Wœród fragmentów zgasłego pejzażu, wœród zburzonych kulis nocnej scenerii--ojciec widział wstajšcych ze snu subiektów. Podnosili się spomiędzy bali sukna i ziewali do słońca. W kuchni, na piętrze, Adela, ciepła od snu i ze zmierzwionymi włosami, mełła kawę na młynku, przyciskajšc go do białej piersi, od której ziarna nabierały blasku i goršca. Kot mył się w End of the Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz *** END OF THIS PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE *** ***** This file should be named 8119-0.txt or 8119-0.zip ***** This and all associated files of various formats will be found in: http://www.gutenberg.org/8/1/1/8119/ Produced by Pawel Sobkowiak and Polska Biblioteka Internetowa Updated editions will replace the previous one--the old editions will be renamed. Creating the works from print editions not protected by U.S. copyright law means that no one owns a United States copyright in these works, so the Foundation (and you!) can copy and distribute it in the United States without permission and without paying copyright royalties. Special rules, set forth in the General Terms of Use part of this license, apply to copying and distributing Project Gutenberg-tm electronic works to protect the PROJECT GUTENBERG-tm concept and trademark. Project Gutenberg is a registered trademark, and may not be used if you charge for the eBooks, unless you receive specific permission. If you do not charge anything for copies of this eBook, complying with the rules is very easy. You may use this eBook for nearly any purpose such as creation of derivative works, reports, performances and research. They may be modified and printed and given away--you may do practically ANYTHING in the United States with eBooks not protected by U.S. copyright law. Redistribution is subject to the trademark license, especially commercial redistribution. START: FULL LICENSE THE FULL PROJECT GUTENBERG LICENSE PLEASE READ THIS BEFORE YOU DISTRIBUTE OR USE THIS WORK To protect the Project Gutenberg-tm mission of promoting the free distribution of electronic works, by using or distributing this work (or any other work associated in any way with the phrase "Project Gutenberg"), you agree to comply with all the terms of the Full Project Gutenberg-tm License available with this file or online at www.gutenberg.org/license. Section 1. General Terms of Use and Redistributing Project Gutenberg-tm electronic works 1.A. By reading or using any part of this Project Gutenberg-tm electronic work, you indicate that you have read, understand, agree to and accept all the terms of this license and intellectual property (trademark/copyright) agreement. If you do not agree to abide by all the terms of this agreement, you must cease using and return or destroy all copies of Project Gutenberg-tm electronic works in your possession. If you paid a fee for obtaining a copy of or access to a Project Gutenberg-tm electronic work and you do not agree to be bound by the terms of this agreement, you may obtain a refund from the person or entity to whom you paid the fee as set forth in paragraph 1.E.8. 1.B. "Project Gutenberg" is a registered trademark. It may only be used on or associated in any way with an electronic work by people who agree to be bound by the terms of this agreement. There are a few things that you can do with most Project Gutenberg-tm electronic works even without complying with the full terms of this agreement. See paragraph 1.C below. There are a lot of things you can do with Project Gutenberg-tm electronic works if you follow the terms of this agreement and help preserve free future access to Project Gutenberg-tm electronic works. See paragraph 1.E below. 1.C. The Project Gutenberg Literary Archive Foundation ("the Foundation" or PGLAF), owns a compilation copyright in the collection of Project Gutenberg-tm electronic works. Nearly all the individual works in the collection are in the public domain in the United States. If an individual work is unprotected by copyright law in the United States and you are located in the United States, we do not claim a right to prevent you from copying, distributing, performing, displaying or creating derivative works based on the work as long as all references to Project Gutenberg are removed. Of course, we hope that you will support the Project Gutenberg-tm mission of promoting free access to electronic works by freely sharing Project Gutenberg-tm works in compliance with the terms of this agreement for keeping the Project Gutenberg-tm name associated with the work. You can easily comply with the terms of this agreement by keeping this work in the same format with its attached full Project Gutenberg-tm License when you share it without charge with others. 1.D. The copyright laws of the place where you are located also govern what you can do with this work. Copyright laws in most countries are in a constant state of change. If you are outside the United States, check the laws of your country in addition to the terms of this agreement before downloading, copying, displaying, performing, distributing or creating derivative works based on this work or any other Project Gutenberg-tm work. The Foundation makes no representations concerning the copyright status of any work in any country outside the United States. 1.E. Unless you have removed all references to Project Gutenberg: 1.E.1. The following sentence, with active links to, or other immediate access to, the full Project Gutenberg-tm License must appear prominently whenever any copy of a Project Gutenberg-tm work (any work on which the phrase "Project Gutenberg" appears, or with which the phrase "Project Gutenberg" is associated) is accessed, displayed, performed, viewed, copied or distributed: This eBook is for the use of anyone anywhere in the United States and most other parts of the world at no cost and with almost no restrictions whatsoever. You may copy it, give it away or re-use it under the terms of the Project Gutenberg License included with this eBook or online at www.gutenberg.org. If you are not located in the United States, you'll have to check the laws of the country where you are located before using this ebook. 1.E.2. If an individual Project Gutenberg-tm electronic work is derived from texts not protected by U.S. copyright law (does not contain a notice indicating that it is posted with permission of the copyright holder), the work can be copied and distributed to anyone in the United States without paying any fees or charges. If you are redistributing or providing access to a work with the phrase "Project Gutenberg" associated with or appearing on the work, you must comply either with the requirements of paragraphs 1.E.1 through 1.E.7 or obtain permission for the use of the work and the Project Gutenberg-tm trademark as set forth in paragraphs 1.E.8 or 1.E.9. 1.E.3. If an individual Project Gutenberg-tm electronic work is posted with the permission of the copyright holder, your use and distribution must comply with both paragraphs 1.E.1 through 1.E.7 and any additional terms imposed by the copyright holder. Additional terms will be linked to the Project Gutenberg-tm License for all works posted with the permission of the copyright holder found at the beginning of this work. 1.E.4. Do not unlink or detach or remove the full Project Gutenberg-tm License terms from this work, or any files containing a part of this work or any other work associated with Project Gutenberg-tm. 1.E.5. Do not copy, display, perform, distribute or redistribute this electronic work, or any part of this electronic work, without prominently displaying the sentence set forth in paragraph 1.E.1 with active links or immediate access to the full terms of the Project Gutenberg-tm License. 1.E.6. You may convert to and distribute this work in any binary, compressed, marked up, nonproprietary or proprietary form, including any word processing or hypertext form. However, if you provide access to or distribute copies of a Project Gutenberg-tm work in a format other than "Plain Vanilla ASCII" or other format used in the official version posted on the official Project Gutenberg-tm web site (www.gutenberg.org), you must, at no additional cost, fee or expense to the user, provide a copy, a means of exporting a copy, or a means of obtaining a copy upon request, of the work in its original "Plain Vanilla ASCII" or other form. Any alternate format must include the full Project Gutenberg-tm License as specified in paragraph 1.E.1. 1.E.7. Do not charge a fee for access to, viewing, displaying, performing, copying or distributing any Project Gutenberg-tm works unless you comply with paragraph 1.E.8 or 1.E.9. 1.E.8. You may charge a reasonable fee for copies of or providing access to or distributing Project Gutenberg-tm electronic works provided that * You pay a royalty fee of 20% of the gross profits you derive from the use of Project Gutenberg-tm works calculated using the method you already use to calculate your applicable taxes. The fee is owed to the owner of the Project Gutenberg-tm trademark, but he has agreed to donate royalties under this paragraph to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation. Royalty payments must be paid within 60 days following each date on which you prepare (or are legally required to prepare) your periodic tax returns. Royalty payments should be clearly marked as such and sent to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation at the address specified in Section 4, "Information about donations to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation." * You provide a full refund of any money paid by a user who notifies you in writing (or by e-mail) within 30 days of receipt that s/he does not agree to the terms of the full Project Gutenberg-tm License. You must require such a user to return or destroy all copies of the works possessed in a physical medium and discontinue all use of and all access to other copies of Project Gutenberg-tm works. * You provide, in accordance with paragraph 1.F.3, a full refund of any money paid for a work or a replacement copy, if a defect in the electronic work is discovered and reported to you within 90 days of receipt of the work. * You comply with all other terms of this agreement for free distribution of Project Gutenberg-tm works. 1.E.9. If you wish to charge a fee or distribute a Project Gutenberg-tm electronic work or group of works on different terms than are set forth in this agreement, you must obtain permission in writing from both the Project Gutenberg Literary Archive Foundation and The Project Gutenberg Trademark LLC, the owner of the Project Gutenberg-tm trademark. Contact the Foundation as set forth in Section 3 below. 1.F. 1.F.1. Project Gutenberg volunteers and employees expend considerable effort to identify, do copyright research on, transcribe and proofread works not protected by U.S. copyright law in creating the Project Gutenberg-tm collection. Despite these efforts, Project Gutenberg-tm electronic works, and the medium on which they may be stored, may contain "Defects," such as, but not limited to, incomplete, inaccurate or corrupt data, transcription errors, a copyright or other intellectual property infringement, a defective or damaged disk or other medium, a computer virus, or computer codes that damage or cannot be read by your equipment. 1.F.2. LIMITED WARRANTY, DISCLAIMER OF DAMAGES - Except for the "Right of Replacement or Refund" described in paragraph 1.F.3, the Project Gutenberg Literary Archive Foundation, the owner of the Project Gutenberg-tm trademark, and any other party distributing a Project Gutenberg-tm electronic work under this agreement, disclaim all liability to you for damages, costs and expenses, including legal fees. YOU AGREE THAT YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE, STRICT LIABILITY, BREACH OF WARRANTY OR BREACH OF CONTRACT EXCEPT THOSE PROVIDED IN PARAGRAPH 1.F.3. YOU AGREE THAT THE FOUNDATION, THE TRADEMARK OWNER, AND ANY DISTRIBUTOR UNDER THIS AGREEMENT WILL NOT BE LIABLE TO YOU FOR ACTUAL, DIRECT, INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE OR INCIDENTAL DAMAGES EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE POSSIBILITY OF SUCH DAMAGE. 1.F.3. LIMITED RIGHT OF REPLACEMENT OR REFUND - If you discover a defect in this electronic work within 90 days of receiving it, you can receive a refund of the money (if any) you paid for it by sending a written explanation to the person you received the work from. If you received the work on a physical medium, you must return the medium with your written explanation. The person or entity that provided you with the defective work may elect to provide a replacement copy in lieu of a refund. If you received the work electronically, the person or entity providing it to you may choose to give you a second opportunity to receive the work electronically in lieu of a refund. If the second copy is also defective, you may demand a refund in writing without further opportunities to fix the problem. 1.F.4. Except for the limited right of replacement or refund set forth in paragraph 1.F.3, this work is provided to you 'AS-IS', WITH NO OTHER WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR ANY PURPOSE. 1.F.5. Some states do not allow disclaimers of certain implied warranties or the exclusion or limitation of certain types of damages. If any disclaimer or limitation set forth in this agreement violates the law of the state applicable to this agreement, the agreement shall be interpreted to make the maximum disclaimer or limitation permitted by the applicable state law. The invalidity or unenforceability of any provision of this agreement shall not void the remaining provisions. 1.F.6. INDEMNITY - You agree to indemnify and hold the Foundation, the trademark owner, any agent or employee of the Foundation, anyone providing copies of Project Gutenberg-tm electronic works in accordance with this agreement, and any volunteers associated with the production, promotion and distribution of Project Gutenberg-tm electronic works, harmless from all liability, costs and expenses, including legal fees, that arise directly or indirectly from any of the following which you do or cause to occur: (a) distribution of this or any Project Gutenberg-tm work, (b) alteration, modification, or additions or deletions to any Project Gutenberg-tm work, and (c) any Defect you cause. Section 2. Information about the Mission of Project Gutenberg-tm Project Gutenberg-tm is synonymous with the free distribution of electronic works in formats readable by the widest variety of computers including obsolete, old, middle-aged and new computers. It exists because of the efforts of hundreds of volunteers and donations from people in all walks of life. Volunteers and financial support to provide volunteers with the assistance they need are critical to reaching Project Gutenberg-tm's goals and ensuring that the Project Gutenberg-tm collection will remain freely available for generations to come. In 2001, the Project Gutenberg Literary Archive Foundation was created to provide a secure and permanent future for Project Gutenberg-tm and future generations. To learn more about the Project Gutenberg Literary Archive Foundation and how your efforts and donations can help, see Sections 3 and 4 and the Foundation information page at www.gutenberg.org Section 3. Information about the Project Gutenberg Literary Archive Foundation The Project Gutenberg Literary Archive Foundation is a non profit 501(c)(3) educational corporation organized under the laws of the state of Mississippi and granted tax exempt status by the Internal Revenue Service. The Foundation's EIN or federal tax identification number is 64-6221541. Contributions to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation are tax deductible to the full extent permitted by U.S. federal laws and your state's laws. The Foundation's principal office is in Fairbanks, Alaska, with the mailing address: PO Box 750175, Fairbanks, AK 99775, but its volunteers and employees are scattered throughout numerous locations. Its business office is located at 809 North 1500 West, Salt Lake City, UT 84116, (801) 596-1887. Email contact links and up to date contact information can be found at the Foundation's web site and official page at www.gutenberg.org/contact For additional contact information: Dr. Gregory B. Newby Chief Executive and Director gbnewby@pglaf.org Section 4. Information about Donations to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation Project Gutenberg-tm depends upon and cannot survive without wide spread public support and donations to carry out its mission of increasing the number of public domain and licensed works that can be freely distributed in machine readable form accessible by the widest array of equipment including outdated equipment. Many small donations ($1 to $5,000) are particularly important to maintaining tax exempt status with the IRS. The Foundation is committed to complying with the laws regulating charities and charitable donations in all 50 states of the United States. Compliance requirements are not uniform and it takes a considerable effort, much paperwork and many fees to meet and keep up with these requirements. We do not solicit donations in locations where we have not received written confirmation of compliance. To SEND DONATIONS or determine the status of compliance for any particular state visit www.gutenberg.org/donate While we cannot and do not solicit contributions from states where we have not met the solicitation requirements, we know of no prohibition against accepting unsolicited donations from donors in such states who approach us with offers to donate. International donations are gratefully accepted, but we cannot make any statements concerning tax treatment of donations received from outside the United States. U.S. laws alone swamp our small staff. Please check the Project Gutenberg Web pages for current donation methods and addresses. Donations are accepted in a number of other ways including checks, online payments and credit card donations. To donate, please visit: www.gutenberg.org/donate Section 5. General Information About Project Gutenberg-tm electronic works. Professor Michael S. Hart was the originator of the Project Gutenberg-tm concept of a library of electronic works that could be freely shared with anyone. For forty years, he produced and distributed Project Gutenberg-tm eBooks with only a loose network of volunteer support. Project Gutenberg-tm eBooks are often created from several printed editions, all of which are confirmed as not protected by copyright in the U.S. unless a copyright notice is included. Thus, we do not necessarily keep eBooks in compliance with any particular paper edition. Most people start at our Web site which has the main PG search facility: www.gutenberg.org This Web site includes information about Project Gutenberg-tm, including how to make donations to the Project Gutenberg Literary Archive Foundation, how to help produce our new eBooks, and how to subscribe to our email newsletter to hear about new eBooks.